środa, 29 stycznia 2014

Narzędzia gniewu, część II

Ziarna herezji najlepiej wschodzą zawsze na glebie egoizmu.

Pięć lat temu Hastur Granh, gubernator Vallandoru nałożył na mieszkańców swej planety nowe podatki by sfinansować budowę nowego, monumentalnego pałacu, kolejnej zachcianki realizującej potrzeby jego wybujałego ego. Ani osiemdziesięciometrowy posąg Granha na szczycie trzystumetrowej wieży, ani śnieżnobiały, żyłkowany turkusowo marmur z Praxis, śmiałe kolumnady i masywne portyki nie zachwyciły mieszkańców. Zawrócenie biegu dwóch rzek dla celów transportowych, przymusowe wysiedlenia i wyburzenie miasteczka rodzinnego Granha na miejscu którego zaprojektowano pałac również nie wzbudziło ich entuzjazmu.  Rozpoczęły się protesty, marsze protestacyjne, pielgrzymki do katedr Eklezjarchii... Na wszystkich tych biednych głupców posypały się kule Mściwych Gwiazd, lokalnych psów łańcuchowych reżimu. Nie wszyscy na Vallandorze dali się jednak podporządkować.

Miesiąc po zamieszkach na ulicach planetarnej stolicy pojawiły się namalowane czerwoną farbą hasła nawołujące do rebelii. Sygnował je Wielki Augur, anonim głoszący potrzebę obalenia dotychczasowego porządku. Służby Granha stawały na głowie, by go ująć. Bezskutecznie. Tajemniczy buntownik zawsze był o krok przed agentami tajnej policji, kpiąc z nich coraz bezlitośniej. Wśród mieszkańców planety Augur stał się legendą. Egoistyczna megalomania gubernatora uruchomiła egoistyczne pragnienie wolności u jego poddanych. Wokół Augura zaczęli gromadzić się spiskowcy.

Każdy spisek to herezja.

Gdy rok temu na Vallandorze pojawił się Uldor Ulvendor, augurianie liczyli już co najmniej tysiąc członków, a ich terrorystyczne ataki dosięgały najwyżej postawionych funkcjonariuszy reżimu. Było zresztą jeszcze gorzej: przesłanie Augura dotarło w międzyczasie do trzech sąsiednich systemów, budząc coraz bardziej nerwowe reakcje miejscowej arystokracji. Rządzące elity próbowały rozwiązać sytuację stosując ślepą siłę. Na Maskacie 4b miejscowy Arcyhegemon ukrzyżował trzy tysiące podejrzanych. Król Ktezyfontu wydał dekret o publicznym obdzieraniu ze skóry każdego złapanego augurianina. Herezja wydawała zwykłe dla siebie owoce: strach, okrucieństwo, zdradę... I jak zwykle prędzej czy później musiała przyciągnąć uwagę Inkwizycji.

Kapituła na Rangalu IV sprawą zainteresowała się stosunkowo późno. Tamtejsze Ordo bez reszty niemal zaangażowane były w wydarzenia związane z Uzurpacją Casslehorna i zamieszanie na peryferyjnych światach subsektora początkowo nie zaprzątało uwagi inkwizytorom, tym bardziej że wydawało się, iż po trzech latach rozwoju herezja została zniszczona własnymi siłami gubernatorów. W 835.M40 roku tajne służby na Ktezyfoncie dopadły wreszcie lokalną elitę ruchu, co pociągnęło za sobą aresztowania. Na sąsiednich planetach tysiące egzekucji wydawały się położyć kres rebelii, choć Wielki Augur nadal znajdował się poza zasięgiem jego prześladowców.

I to właśnie zainteresowało Uldora.

Inkwizytor był przekonany, że Niszczące Potęgi zazwyczaj działają według schematów. Jednym z nich było zwracanie uwagi na przegrywających buntowników walczących o sprawiedliwość. Ich dusze były aż nadto łatwym łupem, ich determinacja i gniew zbyt użyteczne by bogowie Chaosu mogli to przeoczyć. Docierali więc do tych nieszczęśników oferując możliwość odwetu. I rzadko spotykali się z odmową. Nic dziwnego, ze działali schematycznie. Uldor postanowił sprawdzić, czy również i tym razem.

Nie zawiódł się, efekty śledztwa przyszły szybciej, niż mógł się spodziewać. Sail weszła w rolę zblazowanej dziedziczki arystokratycznego rodu szukającej nowych wrażeń w atmosferze okultyzmu. Stworzyła nielegalny periodyk pod nazwą "Cień Osnowy" i już po pół roku zaczęli pisywać do niego ludzie zafascynowani zakazaną wiedzą. Jeszcze lepiej poszło innemu człowiekowi Uldora, Augustowi Kaltenbachowi. Rozkręcił on czarnorynkową sprzedaż broni i po dwóch miesiącach działalności zaczął raportować inkwizytorowi o klientach zainteresowanych dużymi ilościami broni ciężkiej. Ulvendor zaczął porównywać te dane korzystając jednocześnie z osiągnięć tajnych służb Vallandoru, by następnie złożyć wizytę najważniejszemu podejrzanemu.

Arik Ran, czterdziestoletni nauczyciel z dużymi zasobami pieniężnymi, które przeznaczać zaczął na laskarabiny u Kaltenbacha, uczestnik antygubernatorskich demonstracji, zamieszkały w miasteczku z którego anonimowy "Oświecony" co miesiąc wysyłał do "Cienia Osnowy" artykuły wypełnione egzaltowanym podziwem dla "prastarych umysłów z Immaterium". Gdy Uldor wreszcie go odwiedził, zdruzgotane szczątki Arika Rana wyznały, iż augurianie odrzucili wiarę w miłosierdzie Imperatora, w ciągu ostatniego roku dwukrotnie już brał udział w rytualnym składaniu ofiar jakiejś "Obecności z Osnowy", a jego Mistrz Kręgu bierze właśnie udział w zgromadzeniu przywódców spisku gdzieś w systemie gwiazdy Bellikon. Inkwizytor nie potrzebował więcej informacji.

W systemie Bellikon było siedem planet, w tym dwie z warunkami przyjaznymi człowiekowi: Osinium i Palladion. Na tej drugiej czterysta lat temu przeprowadzono Exterminatus za tolerowanie kultu Khorna. Uldor Ulvendor zebrał swoją kadrę by rozpocząć polowanie na Augura.

Zanim jednak to zrobił, wykonał egzekucję na Ariku Ranie i czterdziestu dwóch członkach jego bliższej i dalszej rodziny.

niedziela, 26 stycznia 2014

Epitafium dla Bretonnii, część II

Oto druga część moich rozważań na temat pokrętnej historii Bretonnii w ramach staroświatowego settingu. W części pierwszej zajmowałem się mętnymi czasami pierwszej i drugiej edycji WFB. Dziś czas przyszedł na rewolucję z lat 1986-87.

Rok po opublikowaniu drugiej edycji WFB Stary Świat ostatecznie już przybrał formę, do której z grubsza jesteśmy przyzwyczajeni.

Marsz ku potędze Games Workshop właśnie się rozpędzał. Ktoś w Nottingham postanowił, że czas zakończyć dziwny mariaż RPG z grą strategiczną. Nieznany mi autor tej decyzji okazał się być odważnym geniuszem, bo przecież cały dotychczasowy sukces firmy opierał się na fali popularności gier fabularnych i siłowe doczepianie Warhammerowi elementów RPG nie było przecież przypadkiem. Kto wie, może stał za tym sam Tom Kirby, arcywróg Wszystkiego Co Dobre – właśnie w 1986 roku dołączył on do firmy, od razu w randze General Managera...

Ktokolwiek by nie był autorem tej decyzji, przyniosła ona nam w latach 1986-87 dwa produkty o fundamentalnym znaczeniu dla rozwoju settingu: Warhammer Fantasy Role Play i trzecią edycję Warhammer Fantasy Battle. Przyniosły one nową, spójną, uszczegółowioną i częściowo zmienioną wizję Starego Świata, wizję mroczną i dekadencką, brudną i pesymistyczną... aczkolwiek też bohaterską i efektowną. Zresztą spójrzcie: „Fizyczne i duchowe zepsucie ras, stworzonych przez Dawnych Slannów w końcu spowoduje ich zagładę. (...) po ostatecznym tryumfie Chaosu wszelkie życie ulegnie rozkładowi w spienioną protoplazmę, w której unosić się będą zagubione, rozdarte i bezbronne dusze, cierpiąc męki zadawane przez bezlitosnych bogów Chaosu. Zwycięstwo Chaosu, chociaż pewne, może zostać jednak odsunięte (...)”.  Wojownicy i magowie przemierzający lochy Advanced Dungeons and Dragons patrzyli na to w niemym zadziwieniu... Były to czasy, gdy podręczniki „Realm of Chaos” zaczynały się słowami „for mature readers” a na tylnich okładkach książek WFB pojawiały się koźle głowy obramowane pentagramami.

Bretonnia nie jest tu już efemeryczną wzmianką z dwoma „t” w nazwie. W obu podręcznikach kraj ten ma poszerzony opis oraz mapę z naniesionymi najważniejszymi punktami geograficznymi. Przy bliższym spojrzeniu jednak tych, którzy znają jedynie najnowsze bretońskie inkarnacje czeka niemały szok. Co prawda geograficznie królestwo znajdowało się już w znanym wszystkim miejscu, z rzekami i miastami we współczesnej formie, a armia już wtedy zdominowana była przez ciężkozbrojne rycerstwo, ale na tym kończyły się podobieństwa. Bretonnia z okresu schyłku lat osiemdziesiątych XX wieku była bowiem prawdziwym jądrem ciemności Starego Świata. Bretońska arystokracja była już wtedy kawaleryjską elitą, ale puder gęsto położony na ich twarzach skrywał krosty, wrzody i znamiona po chorobach i mutacjach chaosu. Ich serca przeżerała krótkowzroczna dekadencja i pogarda dla ludu. Ich życie było nieustanną pogonią za przyjemnością, realizowaną na różne zdeprawowane sposoby: dwory rozbrzmiewały gwarem nieustannych zabaw, wino lało się szerokimi strumieniami (w Bretonnii funkcjonował związek frazeologiczny „trzeźwy z Bordeleux” oznaczający występowanie czegoś zupełnie nieprawdopodobnego), tworzyły się tajemne kulty szukające nowych poziomów spełnienia a w Parravon zblazowani arystokraci nocami najprawdopodobniej  urządzali sobie polowanie na ludzi z gminu... O poszukiwaniach Graala nikt tu najwyraźniej nie słyszał. W porównaniu z Bretonnią, brudne i zabobonne Imperium wyrastało na ostoję cywilizacji.

Louen Leoncoeur nie mógłby rządzić tym bagnem. I nie rządził. Nikt o nim tam nawet nie słyszał. Królestwo rządzone było przez Charlesa de la Tete d`Or III (czyli Karola III Złotogłowego), lekkomyślnego, łasego na pochlebstwa nieudacznika który odgrodził się od pogarszającej się sytuacji swego państwa murami pałacu Oisillon (tak, tak, Couronne nie jest tu stolicą). Był pod tym względem zresztą kontynuacją niedobrej tendencji zapoczątkowanej przez jego dziadka, Karola I Ogromnego (co wydaje się być aluzją do jego tuszy), za którego panowania rozpoczął się proces upadku bretońskich miast i morale bretońskiej szlachty. Wszystko to jest dosyć czytelną aluzją do ostatnich lat ancien regime`u sprzed szturmu na Bastylię, co było niezłym pomysłem w aspekcie wizji całego Starego Świata który przecież tylko czekał już na swą zagładę. Nawiasem mówiąc, skoro już o bretońskich królach mowa: założycielem państwa już wtedy był Gilles le Breton, ale nie walczył on wcale z orkami: to zwykły zdobywca, który rządząc początkowo na zamku Gisoreux doprowadził do podboju większości dzisiejszego terytorium królestwa (podbój 70 lat później zakończył jego wnuk Guillame Barbenoire).

Osoba władcy nie jest jednak ostatnią różnicą dzielącą tę wczesną Bretonnię od współczesnej. Różnica tkwi również w samej strukturze państwa. Struktura polityczna Bretonnii nie była oparta na systemie lennym. Królestwo było klasyczną monarchią absolutną z prowincjami nie będącymi udzielnymi feudum, lecz okręgami zarządzanymi przez mianowanych przez króla gubernatorów. To tak naprawdę jedynie pogarszało sytuację, gdyż łatwo sobie wyobrazić jakie indywidua lokowane były na tych stanowiskach przez króla tak miernego, jak Karol Złotogłowy. Krwawy sadysta z Quenelles lubujący się w egzekucjach i okaleczeniach, skorumpowany do cna zarządca Brionne czy zanurzony w absolutnej, niezrozumiałej inercji pan Moussillon – oto typowi przedstawiciele tego kwiatu bretońskiej arystokracji. Sądząc z opisu miasta, jedynie zarządca Couronne był fachowcem godnym stanowiska, co stanowi zapowiedź przyszłego awansu tego ośrodka.

Poza wspomnianym wcześniej Couronne, miasta Bretonnii były siedliskami degeneracji, słabo maskowanej przepychem siedzib klasy rządzącej (właściwie, to nawet w Couronne można było ją zauważyć, tyle że w mniejszym stopniu). W Brionne rządził syndykat przemytników, których nieformalnym przywódcą był miejscowy gubernator. W dzielnicach nędzy Bordeleux ciągle wybuchały nowe epidemie i kwitnął handel dziećmi, bogowie jedni wiedzą w jakim celu. Gisoreux, największe miasto królestwa wstrząsane było przez powtarzające się zamieszki uliczne, a w podziemiach plenią się chaotyczne kulty tworzone przez znudzonych arystokratów. Moussillon oczywiście musiało się wyróżnić. Co prawda nie stworzono jeszcze wtedy wampirycznej podbudowy legendy tego miejsca, ale i tak w Bretonnii nazywało się je Miastem Przeklętych ze względu na przerażającą apatię, w której pogrążyli się mieszkańcy po katastrofalnym trzęsieniu ziemi pół wieku wcześniej. Ze względu na nią Moussillon przeżerała entropia i obojętność, nikt nie odbudowywał ruin, nikt nie leczył pleniących się chorób, nikt nie zwalczał mutantów, którzy w świetle dnia bez skrępowania chodzili po ulicach....

Na koniec wreszcie: ani WFRP ani WFB 3rd nie pisze się nic o tym, by istniały jakiekolwiek swoiste tylko dla Bretonnii kulty religijne. Wręcz przeciwnie: w Couronne znajduje się wielka świątynia Shallyi, bogini zdrowia. O kulcie Pani jeszcze nikt nie słyszał, aczkolwiek długo to już nie potrwa.

Między 1986 a 1987 rokiem Bretonnia ostatecznie już weszła do warhammerowego uniwersum. Była wtedy obrzydliwym i fascynującym dzieckiem, idealnie pasującym do apokaliptycznej nieco wizji reszty uniwersum. Dziś ostało nam się z tego jedynie Mousillon...

cdn (?)

środa, 22 stycznia 2014

Narzędzia gniewu, część I

Tym wpisem chciałbym zainaugurować jeszcze jeden dział Minas Kolmar, Szufladę. Będzie ona wypełniona moją warhammerową grafomanią, zazwyczaj w sztafażu 40k. Przy okazji, jeśli nie podobał się Wam wpis "Epitafium dla Bretonnii" to mam dla Was smutną wiadomość: następnym wpisem będzie prawdopodobnie jego druga część.

Tekst poniższy jest pierwszym opowiadaniem, jakie kiedykolwiek zacząłem pisać w uniwersum GW. Ma dwie ciekawe cechy: jest ze wszystkich najdłuższe (7000 znaków) i jest niedokończone. Publikowane będzie co jakiś czas w małych, lekkostrawnych odcinkach. Jej część została już kiedyś opublikowana na Forum Obserwatora, w międzyczasie jednak pomiędzy pisaniem do SotM dopisałem jeszcze trochę, więc bywalcy FO również coś nowego tu znajdą. Akcja rozgrywa się na wykreowanym na moje potrzeby kawałku Drogi Mlecznej, w subsektorze Artakserkses (sektor Probus). Wybaczcie też swego rodzaju kanoniczną odwagę ;)


Wbijający się w atmosferę Palladiona prom zakołysał się, powodując nerwowe szepty wsród siedzących w komorze desantowej żołnierzy. Uldor uśmiechnął się lekko, przypominając sobie swoje własne pierwsze lądowanie planetarne. Zanieczyścił wtedy pół kabiny pasażerskiej frachtowca wiozącego go na Rangal IV, do siedziby lokalnej kapituły Ordo Hereticus. W jego życiu od tego czasu minęły już całe eony, ale zapachu wymiocin i uczucia palącego wstydu nie zdołał z głowy wyrzucić aż do dziś. W porównaniu z nim, ta zbieranina z Sił Samoobrony Osinium radziła sobie całkiem nieźle, chyba że to obecność inkwizytora pomagała im w utrzymaniu nerwów na wodzy. Inkwizytora i jego kadry. W ich obecności mogli zapomnieć o turbulencjach. 

Już trójoka Tara Sengar powinna im wystarczyć. Żołnierze z Osinium nigdy chyba nie odbywali podróży międzyplanetarnych, więc widok kogoś z Navis Nobilae wyraźnie ich zaszokował. Uldor miał jednak wrażenie, że jeszcze większy wstrząs ludzie z Sił Samoobrony przeżyli dowiadując się, kim jest niewysoka, drobna brunetka również należąca do ludzi inkwizytora. Psionik! Strzeż się czarownicy, nauczało Imperialne Kredo, nie daj żyć wiedźmie, gdyż jest bramą dla mrocznych obecności z Osnowy. Sail Venas w ich oczach była niezrozumiałym odstępstwem od tych świętych zasad, aberracją tolerowaną wyłącznie ze względu na Uldora. Aberracją trudną do zignorowania, gdyż Sail świadomie całą swoją osobą prowokowała tego typu reakcje: pentagramowe kolczyki, teksty zaklęć na zwisających ze skórzanego pasa zwitkach pergaminu czy umieszczony na czole niepokojący tatuaż Adepta Astra Telepathica, gorejące czerwienią oko na tle czarnego signum Inkwizycji; wszystko to krzyczało do otoczenia z kim ma do czynienia. Venas nie dawała nikomu luksusu ignorowania jej zdolności. 

- Dziesięć minut do lądowania - zaskrzeczał vox-emiter głosem Tary Sengar. 

Jeden z żołnierzy Sił Samoobrony nie wydawał się być poruszony ani wchodzeniem w atmosferę Palladiona, ani obecnością Inkwizycji na pokładzie promu. Uldor zwrócił na niego uwagę jeszcze w astroporcie na Osinium. Rom Garnen, zastępca dowódcy plutonu Sił Samoobrony który przydzielony mu został przez gubernatora był ogrynem, niezwykłym ogrynem. Ludzie dotknięci gigantyzmem zazwyczaj wyróżniali się niezbyt subtelnym prymitywizmem rysów twarzy, dającą się wyczytać z oczu bezmyślnością, fatalnym stanem higieny i bełkotliwym sposobem wyrażania swego zdania. Żaden z punktów tej charakterystyki nie pasował do Garnena. Jego wyciosana z samych kątów i płaszczyzn twarz sugerowała jakąś surową szlachetność, stalowoszare oczy zaś chłodną inteligencję. Tylko rozmiary zdradzały w nim ogryna: miał ponad dwa i pół metra wzrostu. Uldor obiecał sobie w duchu że sprawdzi z jakiego świata pochodził ten porucznik, gdyż powinien być on perfekcyjnym ośrodkiem rekrutacyjnym dla Imperialnej Gwardii. O ile już nim nie był. Garnen był weteranem, świadczyły o tym delikatne blizny pokrywające mu twarz niczym pajęczyna. Jedna z nich, znajdująca się na czole, mocno się wyróżniała: była duża i miała zadziwiająco regularny, okrągły kształt. Jeśli ten człowiek potrafił wytrzymać takie rany, to był znakomitym materiałem na żołnierza. Ani narastający ryk powietrza, ani coraz silniejsze konwulsje miotające promem wydawały się nie sprawiać na olbrzymie żadnego wrażenia. Inkwizytor zaczął bawić się w myśli pewnym pomysłem... 

- Pięć minut do lądowania. 

Do komory desantowej weszła Vexile Hyde, ostatnia z jego kadry i jedyna nie wzbudzająca w żołnierzach z Osinium zabobonnego strachu. Bynajmniej nie dlatego, że ją zlekceważyli: twarda, brzydka twarz byłej gwardzistki od razu wzbudziła ich respekt. Vexile należała jednak do świata który znali, nie była brutalnym przypomnieniem mroków kosmicznej nocy. Jej rdzawoczerwony mundur Tobańskich Lansjerów był prosty i nie miał oficerskich dystynkcji. Ludzie Garnena od razu ją zaakceptowali. 

- Panowie, pamiętamy o priorytetach - zaczęła Vexile przytrzymując się barierki pomocniczych. - Po pierwsze: każdy człowiek którego tam spotkamy, jest wrogiem. Nie zważajcie na wiek i płeć. Nikt tam nie jest niewinny. Po drugie: musimy mieć przynajmniej jednego jeńca. Najlepiej Wielkiego Augura, jeśli będzie taka możliwość. Po trzecie: cała akcja musi trwać najwyżej kwadrans. Jeżeli dacie im więcej czasu, mogą się rozpierzchnąć, a szukanie pojedynczych heretyków na powierzchni całej planety, cóż, nie chcemy się w to bawić. Po czwarte: Uldor Ulvendor dowodzi cała operacją, co znaczy że dowodzi również wami. Jeżeli inkwizytorowi coś się stanie, rodziny was wszystkich obłożone zostaną interdyktem do trzeciego pokolenia wstępnego i zstępnego. A w to też nie chcecie się bawić. Nie zawiedźcie nas. Pytania? 

Odpowiedziała jej cisza. Dla większości miał to być bojowy chrzest, heretycy z Palladiona wyparli z ich umysłów strach przed ludźmi inkwizytora. 

- Ochroń Imperatorze narzędzia swego gniewu - odezwał się Uldor rozpoczynając dopinać zatrzaski karmazynowego pancerza.

niedziela, 19 stycznia 2014

Epitafium dla Bretonnii

Trzęsienie ziemi, które w warhammerowej niszy Internetu wywołała plotka o zmianach w Games Workshop dotarła właśnie do Minas Kolmar.

Nie mogła nie dotrzeć. Najbardziej chyba szokująca jej część, ta dotycząca kasowania czterech list armijnych z WFB dotyka mnie szczególnie: skazuje na powolną, chadecką śmierć moją ukochaną armię z tego uniwersum, dumnych kopijników z Bretonnii. To pierwsza i właściwie jedyna moja armia z tego settingu (posiadane Imperium nigdy jeszcze nie zostało przeze mnie wyprowadzone na pole chwały), armia dla której stworzyłem fikcyjne Hrabstwo Montbart w księstwie Quenelles, armia z którą jestem już od ośmiu lat. Wykonana na niej egzekucja zabiłaby i małą cząstkę mnie. I co prawda nie wierzę w dosłowność tej plotki, uznałem jednak, że to doskonały moment by oddać Bretonnii hołd opisując jej powikłane początki w staroświatowym settingu.

Pierwsze lata WFB są dla mnie oczywiście najbardziej tajemnicze. Jak już pisałem w innym wpisie, do uniwersum wkroczyłem dopiero wraz z ostatnią dekadą XX wieku, a i wtedy dość długo była to miłość platoniczna, opierająca się na lekturze dwóch bodajże opowiadań w Nowej Fantastyce. Początki bohatera wpisu są dużo wcześniejsze. Bretonnia po raz pierwszy pojawiła się w 1985 roku w książce Battle Bestiary, elemencie triady podręczników tworzących drugą edycję WFB. Pojawiła się epizodycznie, w najmniejszym możliwym znaczeniu tego słowa: sekcja listy armijnej „Old World Imperialists” (urocza nazwa swoją drogą, tak rodziło się współczesne Imperium) zawierała wzmiankę o geografii Starego Świata. Czytamy tam, że Imperium (które nawiasem mówiąc jest jeszcze nie „największym” lecz „jednym z największych” państw kontynentu) graniczy z Wielkim Księstwem na północy (to państwo jest dla mnie kompletną enigmą, najwyraźniej Imperium nie leżało jeszcze nad Morzem Szponów; może reminiscencja Litwy/Moskwy a więc Kislev?) a Brettończykami (!) na południu (!). Zamiast dwóch „n” mamy więc dwa „t” a sam kraj ze współczesnej południowo – zachodniej orientacji wobec Imperium przesunięty był nieco w kierunku wschodnim. Nie znajdziemy tam o „Brettończykach” niestety nic więcej, aczkolwiek wzmianka o południowym położeniu ich ojczyzny miała nas być może naprowadzać na następną listę armijną, czyli „Old World Southern City States”. Teza dosyć bluźniercza, gdyż mamy tu przecież do czynienia z zarodkiem przyszłej Tilei, aczkolwiek pamiętać warto iż trzon armii tych tajemniczych miast - państw tworzyły oddziały rycerzy (konnych i spieszonych) oraz masy zbrojnych (Man at Arms, również w wersji kawaleryjskiej i pieszej). Zgrozą przepełnia mnie fakt, iż ówczesne rycerstwo szczyciło się cechami Leadership i Cool (testowany w momentach zagrożenia) na poziomie 7 – a współcześni, lepsi od nich w tej mierze o jeden punkt Ld Knights of the Realm intensywnie tego typu testy u mnie oblewają. Jeśliby ta naciągana spekulacja była prawdą (ja w nią nie wierzę) i „Brettonia” w swych pradziejach kryła się wśród miast – państw południowego wybrzeża Starego Świata, to tak wyglądaliby przodkowie współczesnych rycerzy Pani:



Jeżeli już bawimy się w snucie spekulacji, to możemy cofnąć się jeszcze wcześniej, w przedziwne, archaiczne czasy pierwszej edycji WFB. Gra była wtedy egzotycznym amalgamatem elementów gry bitewnej i RPG w którym armia powstawała dzięki wcześniejszemu losowaniu jednostek. W 1984 roku pierwsza edycja WFB wzbogaciła się o obszerny, pudełkowy dodatek „Forces of Fantasy” z czterema podręcznikami w środku. Pierwszy z nich nazywał się po prostu „Forces of Fantasy vol. 1” i zawierał listy armijne. Listy są mocno „generyczne” i grają na mocno już wtedy zakorzenionych standardach fantasy (aczkolwiek wśród "Krasnoludów", "Gnomów", "Leśnych Elfów" czy "Goblinów" pojawiają się tu też Slannowie). Wśród nich znajduje się lista Men of the West. Ludzie Zachodu żyją w feudalnych monarchiach o ściśle zhierarchizowanych społecznościach z dominującymi arystokratami i rycerstwem. Co ciekawe, jest tam zapis że KAŻDE ich państwo rządzone jest przez króla. Oznacza to, że w tym pierwotnym, mgławicowym jeszcze uniwersum z pewnością nie było dzisiejszego Imperium w żadnej, nawet najbardziej zarodkowej postaci (pozostałe frakcje ludzi też do niego tam nie pasują: „Men of the East” to Arabia, „Men of the North” to Norsowie a „Men of the Orient” to prapoczątki Nipponu). Men of the West ze swoją poruszającą się osiem cali ciężkozbrojną konnicą, formacjami długich łuków i chłopską piechotą są w swoim wzorowaniu się na XIII – XIV wiecznym Zachodzie prawdziwymi przodkami idei Bretonnii. W tym ujęciu Bretonnia staje się najstarszą armią homo sapiens ciągle istniejącą w WFB, o rok starszą od obecnie sztandarowego Imperium. I naprawdę ktoś w Nottingham chce ją zlikwidować? Absurd!  
Men of the West w całym swoim bretońskim splendorze

czwartek, 16 stycznia 2014

A.D. 2013

Na początek roku nowego pozwalam sobie na drobne spojrzenie wstecz, by podsumować rok ubiegły w moim lokalnym hobbystycznym uniwersum. Rok kryzysu i nadziei.

Dla mojej bitewnej frakcji (Chodzieskiego Klubu Gier Bitewnych Battleground) nie był to z pewnością czas łatwy. Po latach tłustych przychodzą chude a koniunktura ścigana jest nieubłaganie przez dekoniunkturę, więc i nasze chodzieskie środowisko wplecione jest w ten cykliczny rytuał. Dwa ostatnie lata to inercja i entropia. Niektórzy odeszli od hobby, innych porwało studenckie życie, jeszcze inni uwikłani w rodzinnych bojach nie mają już/na razie czasu na boje figurkowe. 2013 widział klubowe warsztaty z 3-4 uczestnikami, a te z frekwencją wyższą wywoływały szok i niedowierzanie. Pomalowałem zaledwie kilka modeli, rozegrałem pięć starć w WFB i cztery w WH40k.

Nie składamy jednak broni. W poszukiwaniu świeżej krwi rozpoczęliśmy ofensywę na Facebooku (na razie bezowocnie, aczkolwiek wśród obserwujących są już ludzie spoza klubu). Baza makiet klubowych znowu zaczęła rosnąć dzięki reorganizacji naszych finansów. I co chyba najważniejsze: po dwóch latach znowu zorganizowaliśmy ponadklubowy turniej WFB, XI Malleus z nagrodami o łącznej wartości 500 złotych (dzięki współpracy z Chodzieskim Domem Kultury). Frekwencja nie była może nokautująca (11 graczy plus przygodni widzowie), ale wieści o rezurekcji chodzieskiego Warhammera poszła w Wielkopolskę i mam nadzieję, że to ziarno przyniesie plon.


Zdecydowanie aktywniej było w moich ekskursjach fluffowych. Comiesięczny konkurs "Story of the Month" odbywający się pod auspicjami forum Gloria Victis zdopingował mnie do napisania czterech drobnych nowelek, z których jedna ("Strzał") wygrała 16 edycję SotM (poza tym dwie następne są na etapie "wiecznego tworzenia", nie zgłoszone na Glorii z uwagi na przekroczenie limitu czasowego). Miłym zwieńczeniem tej aktywności było umieszczenie mojego opowiadania z 2012 roku w antologii SotM (chodzi tu o "Parcere subiectis" z edycji "Psionik"), za wydanie której serdecznie dziękuję chłopakom z Gal Vorbak (grono zarządzające konkursem). Poza tym, pod mój czytelniczy nóż poszło kilka pozycji Black Library: Helsreach i Catechism of Hate z serii "Space Marine Battles"; Legion, Battle for the Abyss i Mechanicum spod znaku "Horus Heresy" a także otwierający trylogię o Nocnych Łowcach Soul Hunter. Wszystkie te anglosaskie rzędy liter sprawiły, że królem Czarnej Biblioteki stał się u mnie Aaron Dembski - Bowden, co w przyszłości chciałbym uzasadnić stosownymi recenzjami.

Zaczynający się właśnie rok 2014 budzi we mnie wielkie nadzieje. Plan bojowy jest następujący:
- organizacja czterech Malleusów
- odrodzenie Bolteriady, naszego lokalnego turnieju 40k
- stworzenie zalążku sił wampirzych i skaveńskich do WFB
- delikatne wejście w jeden z tych niszowych systemów, które tak intensywnie i atrakcyjnie Fireant promuje (Infinity szczególnie mnie kręci, ale nie wiem w co by tam zainwestować jeszcze)
- dokończenie tych przeklętych opowiadanek do WH40k, które nie potrafią się sfinalizować.

wtorek, 14 stycznia 2014

Noc Tajemnicy


Zacznę nostalgicznie, bo z upływem lat coraz bardziej nostalgiczne ze mnie stworzenie.
Sierpień 1990. Inny świat. Rewolucja zaczynała właśnie pożerać własne dzieci, Lech Wałęsa wspólnie z Jarosławem Kaczyńskim rozkręcał "wojnę na górze" ze środowiskiem skupionym wokół ówczesnego premiera, Tadeusza Mazowieckiego (u boku atakującego duetu był wtedy rodzący się Kongres Liberalno - Demokratyczny z ówczesnym bohaterem trzeciego planu, Donaldem Tuskiem). Zimna Wojna właśnie wygasała, a wojny nowego czasu dopiero miały zacząć się rozkręcać. W Europie było 11 państw mniej, niż obecnie.

W cieniu gigantów mały, nic nie znaczący ja przeżywałem właśnie małą, wewnętrzną rewolucję hobbystyczną.

Na fantastycznym polu w ogóle dużo się wtedy w Polsce zmieniało. Ławica krócej i dłużej żyjących wydawnictw zaczynała właśnie w rozpędzającym się tempie wydawać książki z blasterami, mieczami i prężącymi muskuły klonami cymmeryjskiego króla Akwilonii. Fantastyczna nisza nadal była niszą, ale była to teraz nisza głośna, arogancka i pewna siebie. CiA Books - Svaro (!), Phantom Press, Amber czy Rebis, wydawniczy pretorianie nowego świata zaczynali właśnie dorzynanie dawnych gigantów w stylu Czytelnika czy Iskier. Świat się zmieniał w każdym swoim aspekcie.

W sierpniu 1990 roku powoli kończyły mi się pierwsze w życiu licealne wakacje. Do poznanego dwa lata wcześniej pojęcia science-fiction (zasługa "Fundacji i Imperium" Asimova) dziarsko dołączało właśnie fantasy dzięki temu kultowemu wydaniu LotR i wydawanym chaotycznie opowiadaniom z Conanem i Kullem w rolach głównych. W takich właśnie okolicznościach kupiłem miesięcznik, który wypalił mi w mózgu małe, ale nieusuwalne piętno.

Nie pamiętam niestety, czy była to pierwsza Nowa Fantastyka, jaką kupiłem, a nie mam teraz dostępu do moich antycznych zbiorów. Był to jednak pierwszy numer, z którego opowiadanie zapamiętałem. Zapamiętałem samą okładkę z tą wściekłą czerwienią i widłobrodym karłem (całkiem niedawno dowiedziałem się, że to po prostu okładka umierającego właśnie "White Dwarfa" była, R.I.P). Zapamiętałem napis Fantasy z tym nonsensownym białym refleksem. Pamiętam ramkę, którą Oramus czy ktoś inny z jego ferajny umieścił w charakterze komentarza do opowiadania otwierającego, ramkę w której po raz pierwszy przeczytałem coś o egzotycznym wtedy dla mnie świecie spod znaku GW. No i pamiętam początek opowiadania, które numer otwierało. Sudenlandzką wełnę, w którą ubrany był Feliks. Nocną drogę w środku lasu.

Geheimnischnacht. William King.

Co zabawne, właściwie to nie pamiętam o co chodziło w tamtym tekście. Jakiego przeciwnika King podsunął Gurnissonowi. Kto musiał upaść pod jego toporem. Kilka lat później już wiedziałem, że to w zasadzie mało ważne, bo scenariusz był zawsze ten sam, jedynie liczba przeciwników z czasem eskalowała. Z pewnością było tam dużo piwa, rozmów o śmierci, zrzędliwych uwag do "człeczyny" i przeciwników nie rozumiejących, że ten akurat Zabójca Trolli zawsze umiera jedynie "nieomal". Nigdy nie była to wielka literatura, nawet na niezbyt wymagającym pod tym względem rynku fantasy. Mnie jednak zaraziła. Skaziła. Napiętnowała. Boję się przeczytać to po raz drugi, bo pewnie zniszczyłoby to mój mit założycielski, bo po raz kolejny przeżyłbym traumę utraty niewinności. Te rzędy liter wepchnęły mnie w RPG i gry bitewne, ich nie powinno się chyba poddawać konfrontacji z czterdziestoletnim prawie homo sapiens.

Ale czasem jestem kuszony.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Ab ovo

Minas Kolmar jest kaprysem, który zapewne podzieli los wielu innych kaprysów mojego autorstwa. Jest w mojej mózgoczaszce spory obszar ogarnięty hobbystycznym nowotworem i to właśnie zwyrodnienie chciałbym tutaj trochę poeksplorować. Książki, gry bitewne i inne, bawienie się w literata, może coś innego. Względnie nic.

Pretensjonalna nazwa bloga jest drobną wariacją tolkienistyczno - chodzieską. Chodzież to miejsce, w którym egzystuję, arena granicznych przepychanek między Niemcami a kolejnymi inkarnacjami Polski. W jednym z odcinków tego serialu, akurat gdy miasto było w rękach II Rzeszy, postanowiono jakoś mocniej zadeklarować germańskość regionu by trochę zmienić słowiański genius loci. Zmieniono Chodzieży nazwę posługując się nazwiskiem Axela von Colmara, pruskiego landrata który był dla tutejszych Niemców symbolem cywilizacyjnego awansu miasta. A ponieważ nazwa jakoś naturalnie pasuje do fantastycznego settingu, bezczelnie i rewizjonistycznie sobie ją pożyczyłem. Przepraszam.