niedziela, 16 grudnia 2018

Betrayer

Daleka już za mną droga w Herezji Horusa. Dwudziesty czwarty tom cyklu, nie licząc jakichś tam miniaturowych spinoffów... flagowy produkt Black Library to już jakiś fenomen w gamingowej niszy literatury popularnej. A wiem przecież, że do przeczytania jest ciągle drugie tyle tytułów... i one ciągle się tworzą!

I dobrze. Seria ma swoje wzloty i upadki, ale czyta się ją dobrze.

Uwaga: jak to czasem u mnie bywa, na końcu będą spoilery (po ostrzeżeniu).

Tym razem oczekiwałem wzlotu. Po pierwsze, napisał ją autor z absolutnego topu wydawnictwa, czyli Aaron Dembski-Bowden. To najrówniejszy pisarz z tej "stajni", porażka była więc mało prawdopodobna... tym bardziej, że i temat był obiecujący. To kolejny z tomów "wprowadzających do legionu", tym razem bohaterami są Astartes z World Eaters, Pożeraczy Światów. Szczególnie Kharn, bo przecież figurkowy świat Games Workshop od trzech dekad już zna Kharna Betrayera z czterdziestego tysiąclecia; ale również Angron, bo i on, jak się w książce okazuje, naznaczony został piętnem Zdrajcy.

Fabuła osnuta jest wokół Krucjaty Cienia, którą World Eaters i Word Bearers prowadzą przeciw Ultramarowi rok po rozpoczęciu rebelii. W tle mamy konflikt na planecie Calth (ach, "Know No Fear" <3 ), ale pod ciosami armii Angrona i Lorgara jęczą inne światy: szczególnie Armatura, inwazja na którą opowiedziana jest przez Dembski-Bowdena po prostu fascynująco. Autor ma szczególny dar do tworzenia przekonujących bohaterów zarówno z postaci głównych, jak i drugoplanowych (z tych wybija się szczególnie Lotara Sarrin, kapitan dowodząca flagowym statkiem kosmicznym Pożeraczy, czyli Conquerorem). Fascynuje sposób, w jaki skonstruowano tu Angrona, prymarchę XII legionu. Nie jest on postacią sympatyczną, ADB nie zastosował tu numeru znanego choćby z poprzedniego tomu (gdzie Perturabo stał się niemal sympatyczny) - nie, tutaj on jest nadal odrażającym, hiperagresywnym typem brutala, który przy okazji nie grzeszy szczególną inteligencją. I tak jednak jest interesujący. Dembski-Bowden rozwija temat tragizmu tego człowieka, który zaczął kreować kiedyś w nowelce "After De`shea": nadczłowieka złamanego przez warunki, w których dorastał i implanty, których nie można usunąć i które stopniowo degradują w nim człowieczeństwo. Co więcej, zmaga się on też z odrzuceniem: cały czas wraca do nas pytanie, czym Angron by się stał, gdyby nie szokujący brak empatii jego ojca, który po odnalezieniu Czerwonego Anioła pozwolił na wymordowanie przyjaciół z jego powstańczej, niewolniczej armii.

To dobra książka również z tego względu, że dodaje trochę głębi do uniwersum trzydziestego tysiąclecia. Chyba pierwszy raz pojawia się Shadow Crusade; powraca Cabal (i pewna dziewczyna :) ); ginie bardzo ważna dla cyklu postać; słyszymy tu o Godzinie Wilka, totalnej nowości (starciu dwóch legionów wieeeeeeeele lat przed Herezją).

Najważniejszy zarzut: za słabo moim zdaniem rozwinięto tu tytułowego protagonistę. Ja do końca nie wiem jednak, kim jest Kharn. Blednie on nie tylko przy Angronie czy Lorgarze (Dembski-Bowden to naprawdę specjalista od Lorgara, znowu (po "First Hereticu") jego fenomenalny występ), on wygląda nieszczególnie również przy Argel Talu (kolejny znakomity fragment książki) czy wspomnianej już wcześniej Lotarze. Ot, znakomity szermierz który gryzie się tym, że ma fatalnego dowódcę (ale nie potrafi się zdobyć na nielojalność).

I trochę spoilerów.

Największe zaskoczenie fabuły, to cel tej całej Krucjaty Cienia: uratowanie Angrona. Nie wiem do końca, czy Lorgar robi to z braterskiej miłości, czy raczej z obawy, że jego śmierć spowoduje upadek Herezji: tak czy inaczej cała ta rzeź, która przy okazji odetnie Ultramar od reszty Imperium Ruinstormem, jest paliwem dla wyniesienia Angrona do rangi demonicznego księcia, co przy okazji ratuje go przed stopniowym umieraniem zafundowanym mu przez Gwoździe. Gwoździe są zresztą chyba najważniejszym aktorem drugoplanowym "Zdrajcy": to one zmieniły Pożeraczy w coraz brutalniejszych morderców (choć to nie są jeszcze berserkerzy z czterdziestego tysiąclecia: Kharn ma skrupuły przed zabijaniem cywilów!), to komplikacje z nimi sprawiły, że legion zmarginalizował swoich librarianów (których ostateczny koniec widzimy w finale książki).

Godzina Wilka to też niezły dodatek do fluffu. Nieokreślony czas przed Herezją doszło do starcia Gwiezdnych Wilków z Pożeraczami, krwawego starcia. Russ miał zakończyć krwawe ekscesy XII Legionu, skończyło się (jak to zwykle u XII Legionu bywa) krwawą masakrą, z której ostatecznie Wilki się wycofały.

Ciekawie snuty jest tu wątek Erebusa. Po raz pierwszy widzimy tego arcyheretyka w wyraźnej defensywie. Owszem, nadal jest śmiertelnie niebezpieczny: ostatecznie zabija nie byle kogo, bo Argel Tala, poza tym ożywia Cyrene (porwaną później przez... CABAL)... ale narastający rozłam między nim a Lorgarem źle Erebusowi wróży. No i mord na Talu zrobił z Kharna arcywroga kapelana Głoszących Słowo...

Jest tu też występ Guillimana... który nie ma na razie szczęścia do wydarzeń Herezji. Najpierw został zaskoczony w Calth, teraz został niemal zabity przez Angrona w starciu na Nucerii (no, wcześniej poważnie obił Lorgara, tyle na plus).

Ogólnie: 5-

wtorek, 11 grudnia 2018

Angel Exterminatus

Dziś budzę Wieżę by podzielić się kilkoma spostrzeżeniami o 23. tomie Herezji. Na początek uwagi luźne, a potem, po ostrzeżeniu, część ze spoilerami.

To nie jest zła książka, ale w cyklu jakością się nie wyróżnia.

Herezja Horusa tym razem rzuca uważniejsze spojrzenie na Iron Warriors, legion znajdujący się w cieniu dotychczasowych tomów serii. Owszem, Perturabo miał już dwa czy trzy swoje epizody... ale były to epizody krótkie, płaskie i nic ciekawego nie wnoszące poza tym, że Pan Żelaza był w nich standardowym, drugoligowym supervillainem. Po incydencie z Berossusem w poprzednim tomie uznałem wręcz, że Perturabo jest zły karykaturalnie... aż Graham McNeill rzucił na niego nowe światło.

I Perturabo stał się nagle jednym z najsympatyczniejszych prymarchów spośród tych, którzy zdradzili (obok Magnusa może). I ja to bardzo doceniam.

Przywódca Żelaznych Wojowników stał się nieco prostolinijnym wojownikiem-inżynierem, który potrafi docenić męstwo przeciwnika, boi się o życie swego brata pomimo tego, że w ogóle mu nie ufa, a jego największym marzeniem jest stworzenie świata, w którym przestanie być wojownikiem (bo w tej perfekcyjnej wizji nie będzie już wojen). Całkiem nieźle, jak na gbura którym wszyscy pogardzają, prawda?

Wrażenie psują Dzieci Imperatora. Są tak przerysowane, że już więcej nie można. Szkoda, że nie ma w nich już w ogóle człowieczeństwa, ci Astartes są już wyłącznie tymi Złymi z uniwersum 40k, bez chwili zawahania i wątpliwości. Fulgrim ciągle jest tym Fulgrimem popsutym przez opowiadanie „Reflection Crack’d” i w obliczu finału powieści, to się już w tym cyklu nie zmieni.

Interesującym elementem sa resztki Iron Hands z Sisypheum. To ciągłe bicie lojalistów w Herezji było już męczące, lojaliści bijący heretyków okazali się być orzeźwiającym doznaniem.

Uwaga, teraz będzie kilka spoilerów.

Osią powieści jest quest Fulgrima i Perturabo do Oka Terroru (i uwaga: TO PERTURABO NADAJE TĘ NAZWĘ). Celem jest antyczna broń (osoba?) z antycznej historii Eldarów, która zapewnić miała rebelii przewagę nad lojalistami. Tylko, że to wszystko bujda: Fulgrimowi chodziło wyłącznie o to, by na planecie wypełnionej eldarskimi duszami dostąpić awansu do statusu demonicznego księcia. Pomóc ma mu w tym nieświadomie sam Perturabo, dzięki złośliwemu artefaktowi kradnącemu siły życiowe Panowi Żelaza. 

No cóż, szczerze mówiąc, to przypomina to scenariusz przecietnego scenariusza RPG. Sytuację ratują wcześniej wspomniani już desperaci z Sisypheum, niedobitki Iron Hands wzmocnione ocaleńcami z Salamanders i Raven Guard. Prowadzą oni partyzancką wojnę na tyłach wroga, żądni zemści za masakrę na Istvaanie V. I nie ograniczają się do małych celów. Na początku książki organizują niemal udany zamach na Fulgrima (dokonuje tego Astartes z Kruczej Straży, Sharrowkyn, który w ogóle okazuje się niesamowitym badassem).

MacNeill rozwija tu temat przyczyn przyłączenia się Perturabo do Herezji. Prymarcha Iron Warriors czuje się niedoceniony, ciągle spychany na drugi plan. Jego rebelia nie pociągnęła jednak za sobą nienawiści do lojalistów: przeciwnie, co najmniej dwukrotnie oszczędza on desperatów z Sisyphaeum, czując do nich nieokreślony szacunek. Chaos budzi w nim dystans i odrazę, jego legion przez większość książki jest również od niego wolny... aż do wydarzeń gwałtownego epilogu, w którym kilku najbliższych mu Warsmithów schodzi na drogę służby Niszczącym Potęgom (on sam jest jeszcze od tego wolny, oddany jedynie Horusowi).

Poza tym, w telegraficznym skrócie:
* Lucjusz przegrywa pierwszy raz nie z prymarchą, w pojedynku pokonuje go ten niesamowity Sharrowkyn; jakimś cudem jednak to przeżywa
* Fulgrim na końcu książki staje się demonicznym księciem znanym choćby z pojedynku z Guillimanem w "Dark Imperium"
* Legion Fulgrima jest najbardziej obrzydliwą, najbardziej godną pogardy siłą na tym etapie Herezji; zostali straceni zaskakująco szybko i gładko; naprawdę, okrucieństwo Synów Horusa, religijny zapał Głosicieli Słowa czy agresja Pożeraczy Światów jakoś przy tym wyglądają lżej;
* Fabius Bile bawi się na całego z mutacjami, inżynierią genetyczną i tworzeniem nowych generacji Space Marines; sekcja przedstawiająca przeobrażanie pojmanych Imperialnych Pięści jest szczególnie obrzydliwą i smutną częścią książki;

Generalnie: 4-

piątek, 14 września 2018

Shadows of Treachery

   Blog w uśpieniu, ale jednak trochę w moim hobbystycznym świecie się dzieje :) Dla ożywienia: słów parę o ostatniej herezyjnej lekturze, antologii "Shadows of Treachery" zredagowanej przez Christophera Dunna i Nicka Kyme`a (no, to akurat nie jest dobra zachęta...). (uwaga, stosuję oceny szkolne)


The Crimson Fist 

   Głównym bohaterm jest tu Alexis Polux, kapitan 405. kompanii Imperial Fists... i, jak łatwo domyślić się po tytule, przyszły założyciel zakonu Crimson Fists. Dowodzi on ogromną Retribution Fleet, która miała wspomóc lojalistów na Istvaanie. Nie wspomogła, dostała się w pułapkę w systemie Phall, gdzie następnie doszło do masywnej bitwy kosmicznej z Iron Warriorami. 

   To chyba pierwszy raz, gdy możemy dłużej spojrzeć na Perturabo, prymarchę Iron Warriorów. Cóż, niewiele nam to opowiadanie o nim mówi poza tym, że najwyraźniej jest zimnym psychopatą (w tej rodzinie to chyba norma). Sam Polux wygląda jak wielu innych Astartes, aczkolwiek wątpliwości które nim targają dodają mu trochę flavoru. Słabo (bardzo) wypada wątek Sigismundusa i focha, którego strzela wobec niego sam Rogal Dorn (oj stracił w moich oczach trochę). Bitwa w Phall pokazana jest za to znakomicie, bez tej nic nie znaczącej gadki o krwawych stratach i męstwie (to znaczy: one tam są, ale jest też opis tego, a jaki sposób działają obie floty). Intrygująco to się wszystko kończy, generalnie jestem na tak.
4-

The Dark King 

   Debiutów ciąg dalszy. Tym razem spotykamy się z Konradem Curze, prymarchą Night Lords którzy dotąd pojawili się bodajże tylko w drobnym epizodzie "Deliverance Lost". McNeill bierze na warsztat chwilę szczególną: moment, gdy Curze wpada w szał i jak rozumiem decyduje o zdradzie. "Jak rozumiem", gdyż w ogóle to opowiadanie jest niejasne, motywacje Night Huntera nonsensowne, a jego nagły napad szału w którym atakuje Dorna powoduje u mnie jeden, nieustający WTF. Niby to wszystko jest fajnie napisane, ale kompletnie mi się nie klei. I jedno pytanie: jak siły lecące na Istvaan mogły po tym wszystkim zaufać Władcom Nocy?!?
2+


The Lightning Tower 
   Abnett w wysokiej formie. To właściwie druga część „The Dark King” która sporo wyjaśnia, choć nie wszystko. Znowu Imperial Fists w rolach głównych, początek antologii został przez nich zdecydowanie zdominowany, łącznie z okładką (i dobrze, byli zaniedbywani).
4


The Kaban Project 
   Ta nowela odchodzi od Imperial Fists i przenosi się na Marsa, niedługo przed wydarzeniami „Mechanicum”. Fabuła jest do bólu prosta: adept pracujący nad maszyną Kaban odkrywa jej samoświadomość i wpada w panikę, nie rozumiejąc, że jego skorumpowanym przełożonym właśnie o to chodzi. Konkluzja tej historii jest dla każdego znającego fabułę Mechanicum oczywista, ale mimo to prowadzona jest zgrabnie, a smaczek Mechanicum jest wyraźny. Polecam.
4-


Raven’s Flight 
   Opowiadanie Gava Thorpe’a jest prequelem do „Deliverance Lost” i jest niejako uzupełnieniem noweli „Face of Treachery” z tomiku „Age of Darkness”. Głównym bohaterem jest Marcus Valerius, zwykły (no, nie do końca taki zwykły) gwardzista z Imperial Army, który jest prześladowany przez wizje masakry Kruczej Straży na Isstvanie. Wizje, które w efekcie uruchomią misję ratunkową dla Coraxa. Czyta się dobrze, całkiem zgrabne są refleksje Coraxa na temat tego, jak bardzo zawiedli Astartes w godzinie próby. No i przedstawiono niezwykły feature tego prymarchy, umiejętność unikania uwagi widzących go wrogów.
4-


Death of the Silversmith 
   W tej miniaturce wracamy na pokład flagowej jednostki Horusa Luperkala. Ma to opowiadanko w sobie nieodparty czar, pomimo nieskomplikowanej fabuły, która jest prequelem do „Horus Rising”. Najważniejsza myśl tego tekstu: zepsucie dotarło do Wilków Luny na długo przed działaniami Erebusa.
4


Prince of Crows 
   Antologię zwieńcza mój ulubiony Aaron Dembski-Bowden. I oczywiście się nie zawiodłem: znowu jest to znakomite operowanie zdaniem, znowu są wyraziści bohaterowie (rzadkość w tym uniwersum), znowu fabuła jest o CZYMŚ. Jeden drobiazg jednak obniża ocenę: nowela wydaje się być ucięta w pół, zdecydowanie wymaga ciągu dalszego. Bohaterem jest Jago Sevatar, często wspominany w trylogii Night Lords i spotkany już w Herezji choćby w "Deliverance Lost". Sevatar desperacko próbujący ratować resztki floty Night Lords z katastrofalnej klęski zadanej im przez Dark Angels jest, co normalne w tym legionie, mieszaniną brutalności i elementów dziwnej szlachetności. Pod tym względem zdecydowanie przewyższa drugiego z bohaterów, samego Konrada Curze, który dzielnie tu walczy w nieoficjalnym konkursie na najbardziej porąbanego prymarchę z Angronem i Lionem.
4-

Ogólnie: 4-

poniedziałek, 5 marca 2018

Fear To Tread

To już moje 21. spotkanie z Herezją, więc raczej wiedziałem, czego mogę się spodziewać. I cóż, dostałem to.

Jest więc tu niemożliwie dużo patosu, ogromne ilości bitewnego zgiełku, są drobne POV zwykłych homo sapiens obserwujących z trwogą Astartes, jest Erebus (nie wiem czy nie najczęściej pojawiający się bohater w przeczytanych dotąd przeze mnie tomach cyklu), jest zdrada i jest poświęcenie. Wszystko, za co można to uniwersum kochać. I ze względu na co można nim gardzić.

Fabuła wraca do początków wojny (znowu! :) ), by przyjrzeć się sytuacji w jakiej znalazły się wtedy Krwawe Anioły. Mi generalnie zresztą wcale ten ciągły chronologiczny restart nie przeszkadza: w całej Herezji Horusa najciekawszy dla mnie jest jej początek, tem delikatny moment, gdy towarzysze broni zaczynają do siebie strzelać. Rolę czarnych charakterów biorą tu na siebie standardowo Głosiciele Słowa z Tanusem Kreedem na czele. Niestety, Swallow nie wysilił się by zrobić z nich cokolwiek więcej, niż tylko zacierających rączki szalonych czarowników/kapłanów. Są jednowymiarowi, standardowi do bólu. Działają na rozkaz Horusa: wciągają siły całego legionu Sanginiusa do systemu Signus, który jest jedną wielką demoniczną pułapką.
Demony są o dziwo ciekawsze od Kreeda i jego ponurej bandy. Szczególnie Ka’Bandha: nie jest bezmyślną, ślepą furią, czego moglibyśmy oczekiwać od sługi Boga Krwi. Lubię szczególnie pierwsze momenty wkraczania Aniołów do systemu Signus, gdy Chaos przejawia naprawdę sporą inwencję w podrywaniu pewności siebie wojowników IX legionu. Później zmienia się to niestety w coraz powszechniejszy jazgot bolterów. Trochę szkoda mi niewykorzystanej moim zdaniem fabularnie bitwy pod Katedrą Znaku. Walczy tam ponad 100 tysięcy Aniołów, początkowo całkiem regularnie, tu aż prosi się o jakiś rzut strategiczny, o jakieś przesuwające się skrzydła... nie, lepiej pisać o dziesiątym rozerwanym demonie.
Krwawe Anioły przedstawione zostały zgrabnie, choć bez uniesień. Jest kilku głównych POV: Meros, Aptekarz rzucony przez los na pierwszą linię walki o ocalenie legionu, Raldoron, kapitan I Kompanii (a więc oficerska szycha w strukturach legionu, aczkolwiek ciągle pomniejszana przez dowódcę Sanguinary Guard), Kano, były Librarian. Standardowo w tych książkach niespecjalnie się od siebie odrożniają, ale... pod koniec książki doceniłem Merosa. Ta jego prostolinijność miała w sobie jednak siłę.
Cóż, niezmiernie rzadko w tych książkach spotkać możemy interesujących bohaterów, tu interesująca bywa historia i świat. Tutaj te elementy nie zawodzą. Nie ma tu może szokujących momentów, które zostawią nas z poczuciem oczyszczenia, ale mamy tu do czynienia z solidną fabułą, która może gdzieniegdzie ma swoje potknięcia, ale w całości prezentuje się dobrze.
Dla fanów uniwersum: polecam.
Dla niefanów: no cóż, może być różnie.