poniedziałek, 6 maja 2019

Strzał

     Nagle uświadomiłem sobie, że prezentowałem tu swoje dokonania z nieodżałowanego, martwego już konkursu Story of the Month. No to zaprezentuję dziś „Strzał”, mojego drugiego (i ostatniego) laureata tego konkursu :)

     „Strzał” napisany został na potrzeby szesnastej edycji SotM, edycji której patronowało hasło „Bohater”. Początkowo średnio mnie ono fascynowało... aż przyszedł mi do głowy pomysł wykorzystania Valhallan Ice Warriors w nietypowych dla nich warunkach. Początkowo narrator miał być jedynie biernym świadkiem rozwijających się wydarzeń, ale w trakcie pisania idea „Strzału” się zmieniła... i chyba dobrze się stało. Ostatecznie nowelka otrzymała 14 punktów, o 3 więcej niż wicemistrz tej edycji.



Strzał


     Nie jestem z tego dumny. Nie jestem.

     Od dwudziestu dni trzy regimenty z Valhalli desperacko walczyły o utrzymanie kontroli nad półwyspem Gaon, wypełnionym ropą naftową skalistym paluchem wymierzonym w środkowy akwen Morza Strachu. Nie wiodło nam się szczególnie dobrze.

     Właściwie, to wiodło się nam zupełnie źle. Istniał pewien dysonans w ocenie przyczyn tych kłopotów. Dowodzący operacjami na zachodzie Rustan Predov sądził na przykład, że istotnym czynnikiem utrudniającym nam gładkie zniszczenie rebeliantów była odziedziczona po naszych matkach kurwach wrodzona niezdolność do jakiegokolwiek wysiłku i poświęcenia. Z opinią tą rywalizowała teza, że Valhallańczycy słabo sprawdzają się w walkach na gorącej półpustyni. Wysłanie tu specjalistów od walki w mrozie było dziełem jakiegoś niedocenianego geniusza z Munitorum, który zasugerował się chyba nazwą tej przeklętej planety.

     Nazywa się Śnieg.

     Mój 1213. regiment zrzucono wzdłuż zachodniej krawędzi płaskowyżu, który niczym kręgosłup przechodził przez półwysep Gaon. Gwardia miała tu powstrzymać ofensywę szaleńców z kultu Króla Nocy, idola lokalnej młodzieży i kilku ambitnych polityków. Pomagać miały nam brygady piechoty z lokalnych sił samoobrony... ale w międzyczasie gubernator przystąpił do rebelii i owe brygady tak jakby zrobiły to samo. Tak przynajmniej zwyczajowo przyjęło się określać strzelanie w sojusznicze plecy. Zanim uporaliśmy się z tym bałaganem, z południa nadciągnęli heretycy i nasze trzy regimenty znalazły się w pułapce. Względnie, jak wolał nasz nowy porucznik, w "szlachetnym bastionie, w którym możemy wiązać znaczne siły plugawego wroga".

     Porucznik Hemdal Krasnozwiezdow był chyba największym nieszczęściem z tych wszystkich licznych plag, jakie ostatnio na nas spadły. Wysoki, blondwłosy młodzian o pociągłej, kościstej twarzy dowódcą mojego batalionu został na dwa dni przed odlotem na Śnieg. Nie wiem za co Imperator postanowił ukarać nas aż tak brutalnie. Jakaś złośliwa istota głowę Krasnozwiezdowa wypełniła wizją Gwardii, która zwycięża zawsze i każdego wyłącznie dzięki swej Woli. Nie dzięki przewadze ognia. Lepszej manewrowalności. Błyskotliwości dowódców. Nie, tego rodzaju drobiazgi nie były w stanie odwrócić uwagi Krasnozwiezdowa od najważniejszego elementu przynoszącego triumfy: woli zwycięstwa tak dużej, że należy pisać ją wielką literą.



     I perorował o tym zupełnie nie przejmując się, że kampania na Śniegu była jego chrztem bojowym.

     Na szczęście początkowo jego zapał hamowany był przez naszego komisarza, Czerwonego Feliksa. Feliks Grylo był zimnym sukinsynem odcinającym żołnierzom palce za niesubordynację, ale był przynajmniej żołnierzem z krwi i kości, był człowiekiem który rozumiał wojnę. To on pozwolił na zrzucenie przez nas regulaminowych mundurów, on też powstrzymał porucznika przed rozpoczęciem ataku na wroga dwie godziny po przybyciu na nasze pozycje. A jeżeli Czerwony Feliks zaczął być przez nas traktowany niczym opiekuńczy anioł, to świadczy to wyraźnie o gwałtownej dewaluacji zła.

     Dziewiętnastego dnia bitwy ów anioł stracił osłaniające nas skrzydła. Odstrzelił mu je pierdolony snajper wroga. Trafiony w skroń Grylo co prawda przeżył, ale przejęły go siostry szpitalniczki. Powinienem powiedzieć: ZABRAŁY go nam siostry szpitalniczki. Wraz z jego nieprzytomnym ciałem zniknęła ostatnia bariera między nami a szaleństwem. Na dowód czekać musieliśmy tylko jeden dzień. Jeden cholerny dzień.

     Następnego dnia przyjechał pociąg z mięsem. Co kilka dni pozycje wroga zasilane były stadami cywilnych kultystów uzbrojonych zazwyczaj jedynie we własną krwiożerczość. Regularne siły rebeliantów traktowały ich chyba jak niechciany balast, formowały w kilka chaotycznych kolumn zwanych przez nas pociągami z mięsem i pozwalały na szalony bieg w górę skarpy, gdzie nasz ogień zmieniał ich w mięso bez pociągów. Tego dnia było podobnie. Około pięciuset młodzieńców zaczęło gramolić się w stronę naszych pozycji z ustami pełnymi hołdów dla niejakiego Malala, Króla Nocy i Patrona Odtrąconych. My też byliśmy wspominani, aczkolwiek w mniej korzystnym świetle. Generalnie była to znakomita rozrywka, odprężenie po wymianie ognia z poważniejszymi przeciwnikami, okazja do wyładowania nadmiaru stresu. Strzelanie do przeciwnika który zazwyczaj nie odpowiada ogniem to jest ten rodzaj przyjemności, przy którym blednie nawet seks.

     Przecież dlatego właśnie zostałem snajperem.

     Tego dnia pociąg z mięsem rozmontowany został szczególnie szybko. Obserwowałem to wszystko z odległej o jakieś dwieście metrów od naszych linii skalnej ostrogi, wynurzającej się z szarego piasku planety brudnymi, postrzępionymi wapieniami. Tym razem nie psułem chłopcom zabawy, wyłuskiwałem jedynie lunetą pojedyńczych kultystów bawiąc się w myślach pytaniem: jak umrą. Blady, pryszczaty młodzieniec z pociągłą twarzą wykrzywioną w grymasie uniesienia oberwał prosto w przykrytą zieloną flanelą pierś. Wysoki, czarnowłosy brodacz śmiał się, biegnąc w górę z szeroko rozpostartymi ramionami... do chwili, gdy jaskrawa iskierka nie wypaliła mu czarnego krateru w lewym oczodole. Piegowatej okularnicy z tatuażami gangu na łysej głowie pocisk oderwał wzniesioną w górę pięść. Pękaty grubasek z ustami zaciętymi w wyrazie komicznej determinacji po prostu się przewrócił, reszty dokonali gramolący się w górę koledzy... Śmierć ma tak wiele twarzy, spektakularnych i banalnych, efektownych i ohydnych, heroicznych i podszytych tchórzem. Szkoda, że ten różnobarwny festiwal agonii docenić mogą jedynie nieliczni, jedynie odlegli obserwatorzy, jedynie ci, którzy znajdowali się po właściwej stronie lufy. Niemal współczułem aktorom mego niemego spektaklu braku świadomości tego, w jak wspaniałym widowisku grają pierwsze role. Może zresztą heretycka żarliwość im to rekompensowała?

     Pociąg z mięsem tym razem nie dojechał nawet do połowy stoku. Kolumny rozpadły się w kilka grupek systematycznie dorzynanych naszym ogniem. Na koniec, świadomość beznadziejności zadania dotarła chyba do niektórych oczadzonych herezją umysłów, bo pojawili się i uciekinierzy. Wtedy do radosnego strzelania dołączyła się i druga strona.

     Oderwałem oko od wizjera lunety i starłem pot z czoła. Było po wszystkim.

     Nie, nie było.

     Usłyszałem stłumiony gwar. Jeszcze jeden pociąg? Dwa tego samego dnia?

     Gwar pochodził z naszych stanowisk. Porucznik Hemdal Krasnozwiezdow stał na szczycie szańca i krzyczał coś do Valhallan wymachując szablą skierowaną w stronę wroga. Nie wiem, co krzyczał, ale z pewnością dużo tam było chwały i nieśmiertelności. A potem zaczął biec w dół. Ku heretykom.

     Patrzyłem na ten absurdalny spektakl i nie dowierzałem własnym zmysłom. Krasnozwiezdow próbował szturmu na pięciokrotnie liczniejsze, regularne siły rebeliantów. Bez wsparcia artylerii, sił powietrznych, sąsiednich batalionów. On konstruował pociąg z mięsem jadący w drugą stronę.

     Nikt jednak za nim nie pobiegł. Nikt. Krasnozwiezdow biegł sam. I heretycy zaczęli strzelać.

     Nikt w niego nie trafiał. Po kilkunastu sekundach w biegnącego szaleńca strzelali już chyba wszyscy niekochani przez matki kultyści, ale potrafili jedynie dodawać temu straceńcowi malowniczego pejzażu z eksplodującego wszędzie szarego miału. Im dłużej to trwało, tym większe czułem dreszcze. Ja pierdolę, jakie kurwa dreszcze: miałem ochotę wrzeszczeć i ruszyć tam razem z nim. Po chwałę.

     Kurwa mać, po chwałę. A najgorsze było to, że moi bracia siedzący w szańcach pierwszej linii zaczęli czuć to samo. Oglądali się na siebie niepewnie, sięgali po broń... Za chwilę na śnieżnych heretyków spaść miała lodowa lawina z Valhalli.

     Wtedy Krasnozwiezdow został trafiony. Prosto w kark. Kula przyniosła mu czystą, szybką śmierć. Nie zdążył przestać myśleć o szlachetności chwili, jeśli naprawdę o niej wtedy myślał. Jego ciało runęło w tutejszy pseudośnieg a ja zwolniłem palec ze spustu. Heretycy strzelali jeszcze prawie minutę, nieświadomi że następny bohater Imperium padł. Batalion B 1213 regimentu Lodowych Wojowników Valhalli nie zaatakował.

     Byłem bardzo, bardzo zmęczony.

czwartek, 2 maja 2019

Vulkan Lives


     Tradycyjnie już w przypadku recenzji, spoilery umieszczę na końcu.

     26. odsłona serii to swoisty debiut w niej Nicka Kyma. Swoisty, bo miał on już swój w niej nowelkowy udział, ale Vulkan Lives to pierwsza duża powieść tego autora osadzona w realiach Herezji Horusa. Fabuła to tak jakby dwie książki w jednej, spięte dość słabo końcowym zwrotem fabularnym. Jedna z nich omawia los Vulkana, prymarchy zmasakrowanych na Isstvanie V Salamander, który po klęsce dostał się jakoś w ręce swego rebelianckiego brata Konrada Curze. Ta niewola zamienia się w całkiem interesujący, choć niewyszukany psychologiczny pojedynek okraszony opisem makabrycznych pomysłów prymarchy Władców Nocy. Interesujący do czasu, bo ostatecznie nie ma w tym jakiegoś ciekawego twistu, poza pewną rewelacją fabularną którą ujawnię na koniec, by tu nie spoilerować. Druga nitka fabularna książki to starcie grupki ocaleńców z Isstvana V (głównie Salamander dowodzonych przez Numeona Artellusa) z Głosicielami Słowa będącymi podkomendnymi Valdrekka Eliasa, Mrocznego Apostoła służącego samemu Erebusowi. Starcie ma miejsce na planecie Traoris, na której znajduje się też nasz starcy znajomy, John Grammaticus, nieśmiertelny Perpetual na służbie Cabalu.

     To nie jest bardzo zła książka. Jest kilka fabularnych zaskoczeń, dowiadujemy się trochę nowych rzeczy o uniwersum no i jest tu zarysowana ciekawa, niejednoznaczna postać, Barthusa Narek, najbardziej interesujący Word Bearer od czasów Argela Tala. To, co zdecydowanie obniża jej notę, to kilka urągających nieco logice elementów fabuły, o których nie chcę tu pisać by nie spoilerować. Tym niemniej, nie niszczą one zupełnie przyjemności poznawania być może najbardziej ludzkiego ze wszystkich prymarchów, Vulkana.

     SPOILERY

.
.
.
.
.

     No dobrze, za słaby jestem na razie z fluffu Salamander, ale informacja, że Vulkan był Perpetualem mocno mnie zaskoczyła. Owszem, słyszałem wcześniej iż ten chapter kultywuje przekonanie, iż ich przywódcy są bodajże kolejnymi inkarnacjami swojego Prymarchy (afaik), ale jednak Perpetual? Mocny szok. Nasuwa się mi podstawowe pytanie: Imperator zrobił to specjalnie, czy wyszło przypadkowo? Jeśli przy okazji, to czemu nie zastosował tej technologii przy pozostałych synach? A jeśli nie... czy Cabal jakoś na to wpłynął? W książce są sugestie, że to potrafi... Na koniec książki Vulkan teleportuje się w wyższe partie atmosfery jakiejś planety i spadając płonie aż do szkieletu... czy z tego też się zregeneruje? Stawiam na to, że tak, skoro Cabal ciągle chce go zabić.

     No właśnie, bo chce. Prawie zapomniałem, że Cabal chce zwycięstwa Chaosu by go w efekcie zniszczyć. Nie do końca rozumiem, czy Erebus o tym wie. To pierwsza moja wątpliwość: skoro Erebus widzi wiele wersji przyszłości, dlaczego nie rozumie, co stanie się po triumfie Horusa? Chyba, że jednak widzi i będzie to zwycięstwo sabotował...

     I jeszcze jedno: kompletnie nie rozumiem, dlaczego Curze pod koniec książki pozwolił Vulkanowi odnaleźć jego młot. Chciał umrzeć? Dlaczego wiec wcześniej nie pozwolił bratu się dopaść? Nie podoba mi się ten fragment.

Generalnie: 6/10