poniedziałek, 3 lutego 2014

Tales of Heresy

Czas na pierwszą czarnobiblioteczną recenzję.

W moim powolnym marszu przez opowieści o micie założycielskim settingu Warhammer 40000 dotarłem niedawno do pierwszej kompilacji opowiadań: Tales of Heresy, antologii redagowanej przez Nicka Kyme i Lindsey Priestley. Książka wydana została w kwietniu 2009 roku, mam więc w reprezentowanej przez nią serii Horus Heresy spore tyły, które nadrabiam ostatnio dzięki negocjowalnej uprzejmości internetowych księgarni.

Tales of Heresy wydana została w szczególnym dla serii czasie. Herezja Horusa od początku była silnym brandem w warhammerowej niszy i sprzedawała się bardzo dobrze, chyba najlepiej z tytułów Black Library. Od debiutu Horus Rising książki regularnie trafiały na listy bestsellerów Locusa, a to jest już poważny wyznacznik popularności „w środowisku”. Omawiany przeze mnie tytuł też tam trafił, przez dwa miesiące utrzymywał się w top 5 książek z sekcji gaming – related, w lipcu 2009 roku osiągając tam pierwsze miejsce. Z drugiej jednak strony, seria nadal nie potrafiła przebić szklanego sufitu wiszącego nad gettem „książek gamingowych”. Ten przełom już się zbliżał, ale ciągle był jeszcze pieśnią przyszłości. Black Library chyba początkowo nie doceniła potencjału HH. Pomimo głośnych zapowiedzi, że seria stanie się swego rodzaju Ligą Mistrzów dla pisarzy tego wydawnictwa, po pierwszych mocnych strzałach Abnetta i McNeilla pojawili się wśród twórców Herezji pisarze średni i słabi. Tales of Heresy jest niezłą ilustracją tego mezaliansu dobrego i słabego pisarskiego rzemiosła.

Zanim mogłem ocenić jakość słów, wydałem wyrok na obraz. Autorem okładki jest Neil Roberts, artysta który zdominował całą serię (tylko False Gods z poprzednich tomów nie zaczynali się grafiką przez niego sygnowaną), nie bez powodu zresztą. Roberts jest artystą co najmniej poprawnym, właściwie nawet bardzo dobrym... ale nie stwierdziłbym tego na podstawie ToH. Na okładce Tales of Heresy właściwie prawie wszystko jest dobre. Niezłe są masy Pożeraczy Światów masakrujące Salamandry (chyba), formę trzyma umierające w tle miasto, fenomenalna jest przedzierająca się do naszego wymiaru Osnowa z tym nieludzkim okiem widocznym w ledwie zarysowanym zarysie pośrodku mrocznego wiru... Wszystko niemal psuje jednak postać pierwszego planu, czyli Angron. Artysta chciał uchwycić gorejącą w prymarsze wściekłość, wyszła mu jednak karykatura. Ta maleńka główka, te pięści zaciśnięte w komicznym geście (pięści dwa razy większe od głowy btw), ta blaszka pod zębami sprawiająca wrażenie nienaturalnie wysuniętego podbródka, ta prawa noga, która nasuwa niepokojące sugestie co do anatomicznych proporcji dolnych partii ciała tego arcycholeryka... Doceniam jedynie fakt, że Angron wybrał sobie za cokół Aquilę. I jeszcze jedno: Pożeracze są oblani klasyczną dla nich czerwoną farbą, tyle że w opowiadaniu After Desh`ea którego są głównymi bohaterami pokrywać ich powinien przedherezyjny schemat kolorystyczny...

A to jest Angron z mojej bajki

A treść? Antologia zaczyna się mocnym nazwiskiem: Dan Abnett prezentuje nam Blood Games, dzięki której w trzydziestym tysiącleciu debiutują zakuci w złoto Adeptus Custodes. Akcja umieszczona została na Ziemi, jakiś czas po tym, jak do serca rodzącego się imperium dotarły budzące grozę wieści o wydarzeniach z systemu Isstvan. Główny protagonista, Amon Tauromachian  penetruje pałac Imperatora, dzięki czemu możemy być trochę poepatowani jego monumentalnością (kopuła Hegemon pod którą tworzą się chmury rywalizuje tu z opowieścią o jednym z himalajskich szczytów, który został zrównany z ziemią by zdobyć materiał skalny na budowę). Przy okazji, Abnett udatnie rysuje nam atmosferę narastającego zagrożenia, gdyż wszechobecne Imperialne Pięści powoli zmieniają właśnie ten oszałamiający pomnik imperialnej pychy w twierdzę. Opowiadanie napisane jest sprawnie, dwa zwroty akcji wprowadzone udatnie (choć jakiegoś szczególnego szoku w czytelniku nie powodują, szczególnie pierwszy), ale... ono dla mnie cierpi nie niespójność fabuły. Blood Games to tak naprawdę dwie minifabuły sklejone w jedną całość. Sklejone w moim odczuciu dosyć sztucznie. Opowiadanie jest warte przeczytania choćby dlatego, że daje zgrabny ogląd na Terrę po Wojnach Unifikacyjnych, Terrę na której bynajmniej nie wszystko zostało tak do końca zunifikowane. W ocenach szkolnych: 3+.

Wolf at the Door, drugie opowiadanie zbioru, jest niestety gorsze. Dużo gorsze. Mike Lee, jego autor, wyrobił sobie markę pisząc o Malusie Darkblade, niestety jego pierwszy poważny tekst w realiach przyszłościowego Warhammera nie jest dobry (szczerze mówiąc, nie mam pojęcia czy jego mrocznoelfickie pisanie jest lepsze, gdyż do niego nie dotarłem – wiem jednak, że cieszą się pewną estymą wśród fanów WFB). Bohaterami są Kosmiczne Wilki których 13 Wielka Kompania (tak, tak, TA Wielka Kompania) przed planowanym atakiem na Prospero zrobiła sobie wycieczkę na planetę Antimon, regularnie pustoszoną przez Mrocznych Eldarów. Doceniam fakt, że Bulveye, główny bohater noweli wyłamuje się trochę z wilczego schematu, ale... Akcja jest nudna, przewidywalna i często przyłapywałem się na tym, że właściwie zmuszałem się do przeczytania kolejnej strony. Trochę ratuje sytuację końcowy zwrot akcji, ale nawet on nie jest szczególnie oszałamiający. 2+.

Scions of the Storm to z kolei herezyjny debiut Anthonego Reynoldsa. Reynolds był już znany z pierwszych dwóch tomów trylogii poświęconej Głosicielom Słowa, nic dziwnego więc, że pierwszy raz na świat ich oczami w herezyjnych realiach spojrzeliśmy poprzez opowiadanie tego właśnie autora. Debiut udany, choć nie porywający. Głosiciele Słowa kończą w tej noweli podbój planety 47-16, krwawy podbój ze względu na praktykowaną lokalnie idolatrię oraz tolerowanie sztucznej inteligencji. Przed Sorem Talgronem, kapitanem 34 kompanii stoi w tej fabule sporo zaskoczeń, łącznie z ujawnieniem, kto jest prawdziwym autorem Lectitio Divinitatus, książki znanej nam doskonale z poprzednich tomów Herezji. 4.

The Voice Jamesa Swallowa jest chyba jeszcze lepsze. Jestem tym mile zaskoczony, gdyż Flight of the Eisenstein tego samego autora mnie rozczarował. Siostry Milczenia i Czarny Statek rodem z filmów typu „Ukryty wymiar” – uwielbiam takie odskoki od głównej linii fabularnej. Pojawienie się starej znajomej z Eisensteina, Amendery Kendel, to też miła niespodzianka. Ponure zakończenie, bardziej już w tonacji czterdziestego, nie trzydziestego tysiąclecia i kilka informacji o działaniu genu pariasa też ważne są nadmienienia. 4+.

Call of the Lion to trochę powtórka z nowelki o Wilkach. Znowu przyłączamy planetę, znowu są kłopoty, tym razem bohaterami są Mroczne Anioły. Fabułę ma dynamizować narastający konflikt między dwoma oficerami legionu, Astelanem i Belathem... ale ten konflikt w ogóle mnie nie porywa. Mam bardzo silne wrażenie, że Gav Thorpe, czyli autor opowiadania mruga okiem do ludzi, którzy o Astelanie i Belathu wiedzą coś z ogólniejszego fluffu... ale ja tej wiedzy nie mam i tekst kompletnie do mnie nie przemówił. 3-.

W Horus Heresy jak dotąd liczą się dla mnie przede wszystkim dwa nazwiska: Abnett i Graham McNeill (ale już wiem dzięki Helsreach i Soul Hunterowi, że Dembski-Bowden z pewnością do nich dołączy po lekturze First Heretica). McNeill tym razem był lepszy: jego The Last Church to w ogóle moim zdaniem najlepsze opowiadanie zbioru. Całe opowiadanie to właściwie dialog, nie ujrzymy tu batalistyki ani łopoczących na wietrze sztandarów Astartes. Tym bardziej, że w chronologicznej niszy, w której umieszczono „Ostatni kościół”... nie ma jeszcze Astartes! Akcja rozgrywa się na Ziemi, krótko po Wojnach Unifikacyjnych, w ostatnim kościele który jeszcze się ostał przed antyreligijnymi czystkami urządzonymi przez Imperatora. Dialog tworzący oś fabuły prowadzą kapłan Uriah (właściwie powinienem napisać „ksiądz”, bo choć ta nazwa tu nie pada, to jest wysoce prawdopodobne, że uriaszowa religia jest wyewoluowanym chrześcijaństwem) i tajemniczy przybysz każący nazywać się imieniem Objawienie (taki tajemniczy to on nie jest, jego tożsamość nie jest szczególnie trudna do odgadnięcia). Wybór tego imienia jest zabawny i chyba znaczący, gdyż przybysz jest zajadłym przeciwnikiem religii. Najlepszą cechą opowiadania jest to, że jest niejednoznaczne i budzi sprzeczne interpretacje: od antyreligijnej po apologię wiary. Ja jestem nieco bliżej tej drugiej tezy, głównie ze względu na ostatnie akapity, ale doprawdy ta mistrzowska nowela daje nam tu sporą swobodę na refleksje. W każdym bądź razie McNeill chyba po raz pierwszy w Horus Heresy ośmielił się na nieskazitelnym posągu Imperatora wyryć pierwsze wyraźne rysy. 5!

Antologia nie traci formy już do końca, ostatnie opowiadanie bowiem jest właściwie tej samej klasy. After Desh`ea to podobnie jak poprzednik opowiadanie oparte na dialogu, aczkolwiek tu słowa przeplecione są surową przemocą. Pożeracze Światów którzy nie są jeszcze Pożeraczami Światów po raz pierwszy spotykają się ze swoim prymarchą i nie jest to spotkanie miłe. Matthew Farrer dał nam na zakończenie książki opowiadanie wypełnione krwią, bólem, szaleństwem i zgorzknieniem. Bardzo polecam! 5-.

Poza dwoma wpadkami, Tales of Heresy uważam za pozycję udaną. Nie pcha ona fabuły do przodu, ale w kilku miejscach zdecydowanie pogłębia ona nasz ogląd trzydziestego tysiąclecia. W dodatku, poza jednym wyjątkiem wszystkie te nowele raczej bronią się jako pozycje samodzielne, które można czytać bez zwracania uwagi na herezyjną chronologię. Na półkę z kolejnymi tomami Horus Heresy patrzę z optymizmem. Ogólna ocena: 4.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz