piątek, 25 października 2019

The Unremembered Empire

     Kolejny tom cyklu „Herezja Horusa” napisany został przez Dana Abnetta, jasne dla mnie było więc, że poniżej pewnego, solidnego poziomu nie zejdzie... i nie zszedł. Wyżej jednak się nie wzbił.


     Uwaga: tradycyjnie najpierw będzie część bezspoilerowa, później, po ostrzeżeniu, spoilery pójdą w ruch.


     Fabuła przenosi nas do Ultramaru, oddzielonego od reszty Imperium wywołanym przez Lorgara Ruinstormem. Siedzi tam w potrzasku Guilliman, ale też i inni prymarchowie, przeciągnięci niczym ćmy do lampy przez światło sztucznego sygnału nawigacyjnego uruchomionego na rozkaz prymarchy Ultramarinesów na planecie Sotha przez Barnabasa Dantiocha, ostatniego lojalnego Iron Warriora w galaktyce (afaik). Pojawia się więc Lion, pojawia Sanguinis (pręży się zresztą na okładce, więc żadna to niespodzianka, pojawiają się jeszcze dwaj inni, ale ich imiona mogą być dla niektórych niespodzianką (słabą, ale jednak), więc z ich podaniem się wstrzymam.

     Mój największy zarzut do książki dotyczy właśnie fabuły. Rozwijany jest tu wzmiankowany już wcześniej koncept utworzenia przez Guillimana tytułowego Zapomnianego Imperium, Imperium Secundus. To naprawdę była ciekawa idea: wykorzystanie chaosu wojny domowej, by wykroić z państwa ojca oazę spokoju wokół Ultramaru. Abnett pomysł ten kompletnie marnuje. Od pierwszych stron przekonuje nas, że Roboute się waha, absolutnie nie ma nawet cienia złych intencji i tworzenie Imperium Secundus jest mu niemal narzucone przez otoczenie i okoliczności. SZKODA. Szansa na uczynienie tej postaci ciekawszą została zmarnowana.

     Sama argumentacja za utworzeniem Imperium Secundus wydaje mi się naciągana i niespójna. Tworzenie państwa, które ma być natychmiast zapomniane, jeśli okaże się, że Terra jeszcze nie padła? Bo... to wzmocni morale? Herezja wiele już widziała nonsensów, ale ten i tak wygląda dosyć mocno na tym tle.

     Po trzecie: działania głównego villaina „Unremebered Empire” opisane są w sposób, którego nie cierpię. Prowadzi on na Ultramarze wojnę partyzancką i jest nieuchwytny... ale nie pisze się, dlaczego, jak on wymyka się ścigającym. On jest nieuchwytny dlatego, że jest to cecha z jego charakterystyki. Autor nie sugeruje nam nawet, jak to się stało że ów złoczyńca pojawia się po prostu w niektórych lokacjach: on po prostu to robi i tyle. Szkoda.

     Tym niemniej: i tak warto przeczytać, o ile jest się fanem uniwersum. Jest dynamicznie, pojawiają się ciekawe postacie (w tym moi ulubieńcy, John Grammaticus i Eldrad Ulthran), są sceny zapierające dech w piersiach (sposób, w jaki czarny charakter dostaje się na Macrage jest cudowny)... Szkód żadnych z przeczytania „Unremembered Empire” nie będzie.




     Spoiler zone.



     Książka całkiem zgrabnie łączy wątki z kilku poprzednich książek. Mamy więc epilog kampanii Thramas (flota Mrocznych Aniołów z Lionem i Konradem Curze na pokładzie ląduje w Ultramarze), mamy konkluzję Shadow Crusade (Ultramar jest kompletnie odcięty od reszty Imperium przez Ruinstorm wywołany działaniami Lorgara i Angrona), wyjaśnia się, gdzie dotarły Krwawe Anioły po rzezi z Fear to Tread, mamy wreszcie ciąg dalszy wydarzeń rodem z tomu Vulkan Lives (John Grammatikus i Vulkan pojawiają się na Macragge, ten ostatni zresztą w szczególnie spektakularny sposób: spada na niego niczym meteor).

     Guilliman chyba się już otrząsnął po laniu, jakie sprawił mu Angron w Betrayerze, bo niczym nie zdradza pamięci o tamtym upokorzeniu. Stara się uczynić Ultramar ośrodkiem nowego centrum cywilizacyjnego ludzkości, jest bowiem przekonany, że Terra jest już zapewne w rękach Horusa (a Ruinstorm całkiem sprawnie odciął go od wszelkich stamtąd informacji). Utwierdza go w tym przekonaniu Tarasha Euten, szambelan, kobieta która gra u boku prymarchy rolę matki (co całkiem przytomnie zauważa w pewnym momencie Curze). Ten nowy ośrodek to w istocie nowe imperium, Imperium Secundus, choć jak zaznaczyłem już wcześniej, Roboute broni się jak może przed zarzutem secesji.

     Siła Ultramaru w tym okresie gwałtownie rośnie. Główną zasługę ma w tym odkrycie na planecie Sotha przedludzkiej instalacji na górze Pharos, która, uruchomiona przez Dantiocha, służyć może za zapasowy Astronomicon. To jego światło przyciągnie przez rozszalały Ruinstorm kilka zagubionych flot lojalistów. Jedna z nich przysporzy zresztą Guillimanowi ogromnych kłopotów: eskadry Mrocznych Aniołów, tradycyjnie ekstremalnie nieufne, przygotowane będą do otwarcia ognia do swoich braci w ultramarynie, a co gorsza, ukrywać się tam będzie Konrad Curze...

     To jest oś fabularna książki. Curze, przedstawiany tu jak kapryśne dziecko-sadysta (trochę szkoda, że tak płasko), zacznie na Macragge kampanię terroru. Wyżej pisałem już, że mam tę część książki za słabą jej stronę: Night Haunter przemieszcza się jak chce, zabija jak chce i oszukuje wroga jak chce... i praktycznie w żadnym momencie nie jest wyjaśnione, JAK ON TO ROBI. Po prostu to robi. Bo może. Jest w tym tak skuteczny, że prawie udaje mu się zabić dwóch prymarchów za jednym zamachem: najpierw trochę ośmiesza Robouta i Liona skutecznie broniąc się przed nimi jednocześnie, a potem niemal wysadza ich w powietrze (ratuje ich Deus ex Machina: okazuje się, że nadajnik na Pharos potrafi też teleportować).

     Jest tu też wątek Cabalu. Obok Johna Grammaticusa, na Macragge pojawia się inny perpetual, Damon Prytanis. Duet ten ma zabić (ostatecznie) Vulkana, co zapowiedziane zostało już w Vulkan Lives. Pojawia się jednak nowa siłam mój ukochany Eldrad Ulthran zaczyna (chyba) działać niezgodnie z zamierzeniami swoich kolegów z pangalaktycznej konspiracji i sugeruje Johnowi, że jeśli to on wbije w Vulkana naergetyzowaną włócznię (a nie Curze, jak zakładał plan), to Vulkan nie tylko nie zginie, ale zostanie przy okazji uleczony.

     Bo Vulkan zwariował.

     Końcówka książki to jej najlepsza część. Ten cały końcowy szoł jest efektowny i satysfakcjonujący. Vulkan wydaje się być martwy, John znalazł się w rękach Cabalu (który pozbawił go możliwości respawnu przy okazji), a Curze udowodnił, że jest badassem (żałosnym, ale jednak), masakrując pewnego demona w jego warpowej dziedzinie. Imperium Secundus zostało proklamowane, z Sanguinisem jako regentem.

     Przeciętność, ale z potencjałem.

     6,5/10
   

środa, 24 lipca 2019

36

     36: to liczba określająca dni szalonej rewolucji, która ogarnęła mój Parszywy Warsztat. Ona nadal trwa i na razie nie zamierza wyhamować.

Oni rozpoczęli rewolucję
     Czynnikiem rewolucjogennym był zakup ośmiu Contrastów, które postawiły moje malowanie na głowie. Dotąd rzadki, bardzo powolny rytuał, stał się teraz codziennością. Maluję tak szybko, że pierwszy, absolutnie pierwszy raz w mojej wargamingowej karierze pojawiła mi się w głowie myśl, że za jakiś (odległy) czas być może pomaluję wszystkie moje szare zastępy. Do dziś demonochromatyzacji poddałem już 40 modeli, jak na mnie, to szybkość mordercza... choć jak na ilości szarości do przemielenia, to chyba wciąż za mała :) Nie byłoby tak ekstremalnych pomysłów bez linii Contrast. Nie jestem na usługach GW (choć chciałbym się tak sprzedać), do dotychczasowych farb Citadel miałem stosunek różny i przerywany, ale w przypadku Contrastów stałem się delikatnym fanbojem. Chyba nie tylko ja: wiele sklepów ma obecnie problemy z realizacją zamówień, gdyż części farb nowej linii po prostu nie ma już w magazynach (kto wykupił mojego Black Templara, no kto?). I cieszy mnie to przy okazji, Games Workshop bowiem raczej nie zrezygnuje szybko z tego nowego pomysłu.

Tak, tak, moje statystyczne dewiacje produkują czasem takie wykresy; część szara przeznaczona jest do eksterminacji

Miałem rację?
     Maluję po kilka modeli naraz, bo produkcja ciągle tego samego wzoru zawsze prędzej czy później mnie nużyła. Całość rozpędzona została modelami z LotR (przy okazji dowiedziałem się, że teraz nazywa się to Middle-Earth Strategy Battle Game). W piwnicy zalega mi wciąż mnóstwo ramek z "gazetki", obecnie w to nie gram, więc modele stały się idealnymi królikami doświadczalnymi. Początkowo masowo malowałem orki - ich niechlujne emploi wydawało mi się być stworzone do contrastowych eksperymentów... i chyba miałem rację. Ośmielony tymi sukcesami zacząłem grzebać głębiej w szufladach i sięgnąłem po dwie kolejne armie: Rohan i Harad. Nie miałem co prawda contrastowej zieleni, ale Gryph-Charger Grey wbrew swej nazwie dość udatnie posłużył za zieleń rohirrimskich płaszczy. Trochę gorzej było z Haradem: na szatach tych sojuszników Mordoru występuje fiolet, ale Shyish Purple spełnił swoje zadanie słabo: to farbka bardzo ciemna i w związku z tym akurat w jej przypadku nie wystarczył one thick coat: musiałem rozjaśniać przez Genestealer Purple. Generalnie jednak tempo nie spadało.




     Pod nóż zaczęły iść zaległości z WFB. Kilku halabardników i handgunnerów przybrało barwy Averlandu... i tu akurat nie jestem do końca zadowolony, tym niemniej będę pewnie mimo wszystko kontynuował tę linię. Nazdreg Yellow mający tu grać averlandzkie złoto wygląda trochę zbyt niechlujnie, może popróbuję jeszcze z Iyanden Yellow. Tym niemniej nie jestem niezadowolony z efektu: po prostu tutaj Contrast spisał się u mnie najsłabiej.



     Jakieś dwa tygodnie temu przyszedł czas na mieszanie Contrastów z farbami z wcześniejszych linii. I myślę, że to będzie kierunek, który ostatecznie wybiorę w przyszłości. Pierwszymi figurkami poddanymi takiemu miksowi byli Poxwalkerzy z Dark Imperium: prócz robiącego za skórę Skeleton Horde, do boju poszły też produkty tradycyjne (choćby Nurgle Rot czy Blood for the Blood God). Jeszcze lepiej wyszło to mi chyba z Chainraspami: tu contrastowy jest jedynie czarny płaszcz (za to strasznie pomocny, bo mam od zawsze kłopoty z rozjaśnianiem czerni). Z drugiej strony: tak śliczne modele trudno jest zepsuć, tu po prostu wspaniałość formy stanowi dla hobbysty dodatkowy doping (serio, armia Nighthaunt stanowi moim zdaniem najlepszą obecnie spuściznę, którą pozostawi po sobie Age of Sigmar; chociażby dla tej linii figurek warto było robić tę całą uśmiercającą Stary Świat rewolucję). Reszta duszka to Nighthaunt Gloom, Coelia Greenshade i Warp Lightning.



     No i wreszcie wczoraj przeżyłem prawdziwy powrót do przeszłości, antycznej przeszłości. W szufladzie wygrzebałem to ciężkie, toporne, piękne, wprowadzające mnie ponad 20 lat temu w bitewne hobby cudeńko. Bez kontrastowej rewolucji nigdy by się pewnie taka rezurekcja nie odbyła.

Bractwo na straży zagrożonej ludzkości

wtorek, 2 lipca 2019

Kontrasty prędkości

     No więc tak: w ciągu ostatnich dwunastu dni zrobiłem sobie powrót do malowania. Długo już tego nie robiłem, bo brak czasu, bo ostatnio nie grałem, bo miałem inne zajęcia... Hajp związany z linią Contrast dopadł mnie jednak znienacka, kupiłem osiem pozycji i... No cóż, tak bardzo wróciłem do paćkania farbami, że zrobiłem swój prywatny rekord szybkości. Bo ja zazwyczaj malarskim ślamazarą jestem: nie dość, że skilla jakiegoś szczególnego nie mam, to jeszcze figurki maluję po kilka dni, albo i dłużej. Tym razem jednak trakcie 12 dni, z co najmniej czterema dniami przerwy w trakcie, pomalowałem taką gromadkę:


     Prawie wszyscy zrobieni są w tym samym schemacie: czarny podkład od Army Paintera, potem Wraith Bone rzucane z góry na kształt prymitywnego zenithal highlightingu, contrasty, stary Graveyard Earth i textury na podstawki. Jedynie u dwóch orków użyłem epizodycznie Boltgun Metalu i Nurgle Corrosion, Rohirrim dostał klasyczny piasek i statyczną trawę (bo tak mam u wszystkich z Rohanu), a u Pielgrzyma Graala klasycznymi barwami pomalowałem tarczę. Czternaście figsów w dwanaście dni. Nigdy nie malowałem tak szybko. Moja ósemka contrastów to:

  • Aethermatic Blue
  • Basilicanum Grey
  • Fyreslayer Flesh
  • Gryph-Charger Grey
  • Nazdreg Yellow
  • Shyish Purple
  • Skeleton Horde








wtorek, 18 czerwca 2019

Guardsman w Contraście

     Rok szkolny się kończy, GW wypuściło nową linię farb dla malarskich lamerów... Parszywy Warsztat znowu się otwiera! Ponieważ Contrast wydaje się być skrojony dokładnie dla moich miernych zdolności malarskich, kupiłem kilka kolorków, dedykowany do nich podkład Wraith Bone i odkopałem moje malarskie narzędzia.

     Królikiem doświadczalnym został plątający mi się od niepamiętnych czasów w szufladzie żołnierz Imperialnej Gwardii (chyba nie taki zwykły do końca, ale ja się tam nie znam na szarżach u mon-keigh). Najpierw potraktowałem go takim prymitywnym zenithal shadingiem: z braku aerografu zaatakowałem figurkę czarnym podkładem Army Paintera, po czym z góry poszedł wspomniany wcześniej Wraith Bone.

Guardsman albinos
     Od tego momentu zaczął tykać mój stoper, bo cały ten eksperyment miał mi sprawdzić, czy contrastami faktycznie da się pomalować szybko i na zadowalającym poziomie taką standardową figurkę. Ponieważ powyższy dżentelmen miał początkowo służyć mojemu bratu jako Gue’vesa, gwardzista który przeszedł na służbę Tau, wybrałem schemat kolorystyczny idący w stronę Tau’n. Konkretnie w ruch poszły następujące farby:



     Żadnego wspomagania tradycyjnymi farbami. Contrast only. No i cóż, nie zajęło mi to 5 minut (a widuję w sieci takie przechwałki), ale 32 minuty to też wynik całkiem znośny (myślę, że mógłbym to zmieścić w dwudziestu przy wprawie). A nawet imho bardzo dobry :) Co do jakości modelu wypowiadać się nie będę, poza tym może, że widywałem gorsze rzeczy na stole. Chrzest ognia wypadł u mnie dla Contrastów dobrze. Niby nic, troszkę gęstszy wash...






poniedziałek, 6 maja 2019

Strzał

     Nagle uświadomiłem sobie, że prezentowałem tu swoje dokonania z nieodżałowanego, martwego już konkursu Story of the Month. No to zaprezentuję dziś „Strzał”, mojego drugiego (i ostatniego) laureata tego konkursu :)

     „Strzał” napisany został na potrzeby szesnastej edycji SotM, edycji której patronowało hasło „Bohater”. Początkowo średnio mnie ono fascynowało... aż przyszedł mi do głowy pomysł wykorzystania Valhallan Ice Warriors w nietypowych dla nich warunkach. Początkowo narrator miał być jedynie biernym świadkiem rozwijających się wydarzeń, ale w trakcie pisania idea „Strzału” się zmieniła... i chyba dobrze się stało. Ostatecznie nowelka otrzymała 14 punktów, o 3 więcej niż wicemistrz tej edycji.



Strzał


     Nie jestem z tego dumny. Nie jestem.

     Od dwudziestu dni trzy regimenty z Valhalli desperacko walczyły o utrzymanie kontroli nad półwyspem Gaon, wypełnionym ropą naftową skalistym paluchem wymierzonym w środkowy akwen Morza Strachu. Nie wiodło nam się szczególnie dobrze.

     Właściwie, to wiodło się nam zupełnie źle. Istniał pewien dysonans w ocenie przyczyn tych kłopotów. Dowodzący operacjami na zachodzie Rustan Predov sądził na przykład, że istotnym czynnikiem utrudniającym nam gładkie zniszczenie rebeliantów była odziedziczona po naszych matkach kurwach wrodzona niezdolność do jakiegokolwiek wysiłku i poświęcenia. Z opinią tą rywalizowała teza, że Valhallańczycy słabo sprawdzają się w walkach na gorącej półpustyni. Wysłanie tu specjalistów od walki w mrozie było dziełem jakiegoś niedocenianego geniusza z Munitorum, który zasugerował się chyba nazwą tej przeklętej planety.

     Nazywa się Śnieg.

     Mój 1213. regiment zrzucono wzdłuż zachodniej krawędzi płaskowyżu, który niczym kręgosłup przechodził przez półwysep Gaon. Gwardia miała tu powstrzymać ofensywę szaleńców z kultu Króla Nocy, idola lokalnej młodzieży i kilku ambitnych polityków. Pomagać miały nam brygady piechoty z lokalnych sił samoobrony... ale w międzyczasie gubernator przystąpił do rebelii i owe brygady tak jakby zrobiły to samo. Tak przynajmniej zwyczajowo przyjęło się określać strzelanie w sojusznicze plecy. Zanim uporaliśmy się z tym bałaganem, z południa nadciągnęli heretycy i nasze trzy regimenty znalazły się w pułapce. Względnie, jak wolał nasz nowy porucznik, w "szlachetnym bastionie, w którym możemy wiązać znaczne siły plugawego wroga".

     Porucznik Hemdal Krasnozwiezdow był chyba największym nieszczęściem z tych wszystkich licznych plag, jakie ostatnio na nas spadły. Wysoki, blondwłosy młodzian o pociągłej, kościstej twarzy dowódcą mojego batalionu został na dwa dni przed odlotem na Śnieg. Nie wiem za co Imperator postanowił ukarać nas aż tak brutalnie. Jakaś złośliwa istota głowę Krasnozwiezdowa wypełniła wizją Gwardii, która zwycięża zawsze i każdego wyłącznie dzięki swej Woli. Nie dzięki przewadze ognia. Lepszej manewrowalności. Błyskotliwości dowódców. Nie, tego rodzaju drobiazgi nie były w stanie odwrócić uwagi Krasnozwiezdowa od najważniejszego elementu przynoszącego triumfy: woli zwycięstwa tak dużej, że należy pisać ją wielką literą.



     I perorował o tym zupełnie nie przejmując się, że kampania na Śniegu była jego chrztem bojowym.

     Na szczęście początkowo jego zapał hamowany był przez naszego komisarza, Czerwonego Feliksa. Feliks Grylo był zimnym sukinsynem odcinającym żołnierzom palce za niesubordynację, ale był przynajmniej żołnierzem z krwi i kości, był człowiekiem który rozumiał wojnę. To on pozwolił na zrzucenie przez nas regulaminowych mundurów, on też powstrzymał porucznika przed rozpoczęciem ataku na wroga dwie godziny po przybyciu na nasze pozycje. A jeżeli Czerwony Feliks zaczął być przez nas traktowany niczym opiekuńczy anioł, to świadczy to wyraźnie o gwałtownej dewaluacji zła.

     Dziewiętnastego dnia bitwy ów anioł stracił osłaniające nas skrzydła. Odstrzelił mu je pierdolony snajper wroga. Trafiony w skroń Grylo co prawda przeżył, ale przejęły go siostry szpitalniczki. Powinienem powiedzieć: ZABRAŁY go nam siostry szpitalniczki. Wraz z jego nieprzytomnym ciałem zniknęła ostatnia bariera między nami a szaleństwem. Na dowód czekać musieliśmy tylko jeden dzień. Jeden cholerny dzień.

     Następnego dnia przyjechał pociąg z mięsem. Co kilka dni pozycje wroga zasilane były stadami cywilnych kultystów uzbrojonych zazwyczaj jedynie we własną krwiożerczość. Regularne siły rebeliantów traktowały ich chyba jak niechciany balast, formowały w kilka chaotycznych kolumn zwanych przez nas pociągami z mięsem i pozwalały na szalony bieg w górę skarpy, gdzie nasz ogień zmieniał ich w mięso bez pociągów. Tego dnia było podobnie. Około pięciuset młodzieńców zaczęło gramolić się w stronę naszych pozycji z ustami pełnymi hołdów dla niejakiego Malala, Króla Nocy i Patrona Odtrąconych. My też byliśmy wspominani, aczkolwiek w mniej korzystnym świetle. Generalnie była to znakomita rozrywka, odprężenie po wymianie ognia z poważniejszymi przeciwnikami, okazja do wyładowania nadmiaru stresu. Strzelanie do przeciwnika który zazwyczaj nie odpowiada ogniem to jest ten rodzaj przyjemności, przy którym blednie nawet seks.

     Przecież dlatego właśnie zostałem snajperem.

     Tego dnia pociąg z mięsem rozmontowany został szczególnie szybko. Obserwowałem to wszystko z odległej o jakieś dwieście metrów od naszych linii skalnej ostrogi, wynurzającej się z szarego piasku planety brudnymi, postrzępionymi wapieniami. Tym razem nie psułem chłopcom zabawy, wyłuskiwałem jedynie lunetą pojedyńczych kultystów bawiąc się w myślach pytaniem: jak umrą. Blady, pryszczaty młodzieniec z pociągłą twarzą wykrzywioną w grymasie uniesienia oberwał prosto w przykrytą zieloną flanelą pierś. Wysoki, czarnowłosy brodacz śmiał się, biegnąc w górę z szeroko rozpostartymi ramionami... do chwili, gdy jaskrawa iskierka nie wypaliła mu czarnego krateru w lewym oczodole. Piegowatej okularnicy z tatuażami gangu na łysej głowie pocisk oderwał wzniesioną w górę pięść. Pękaty grubasek z ustami zaciętymi w wyrazie komicznej determinacji po prostu się przewrócił, reszty dokonali gramolący się w górę koledzy... Śmierć ma tak wiele twarzy, spektakularnych i banalnych, efektownych i ohydnych, heroicznych i podszytych tchórzem. Szkoda, że ten różnobarwny festiwal agonii docenić mogą jedynie nieliczni, jedynie odlegli obserwatorzy, jedynie ci, którzy znajdowali się po właściwej stronie lufy. Niemal współczułem aktorom mego niemego spektaklu braku świadomości tego, w jak wspaniałym widowisku grają pierwsze role. Może zresztą heretycka żarliwość im to rekompensowała?

     Pociąg z mięsem tym razem nie dojechał nawet do połowy stoku. Kolumny rozpadły się w kilka grupek systematycznie dorzynanych naszym ogniem. Na koniec, świadomość beznadziejności zadania dotarła chyba do niektórych oczadzonych herezją umysłów, bo pojawili się i uciekinierzy. Wtedy do radosnego strzelania dołączyła się i druga strona.

     Oderwałem oko od wizjera lunety i starłem pot z czoła. Było po wszystkim.

     Nie, nie było.

     Usłyszałem stłumiony gwar. Jeszcze jeden pociąg? Dwa tego samego dnia?

     Gwar pochodził z naszych stanowisk. Porucznik Hemdal Krasnozwiezdow stał na szczycie szańca i krzyczał coś do Valhallan wymachując szablą skierowaną w stronę wroga. Nie wiem, co krzyczał, ale z pewnością dużo tam było chwały i nieśmiertelności. A potem zaczął biec w dół. Ku heretykom.

     Patrzyłem na ten absurdalny spektakl i nie dowierzałem własnym zmysłom. Krasnozwiezdow próbował szturmu na pięciokrotnie liczniejsze, regularne siły rebeliantów. Bez wsparcia artylerii, sił powietrznych, sąsiednich batalionów. On konstruował pociąg z mięsem jadący w drugą stronę.

     Nikt jednak za nim nie pobiegł. Nikt. Krasnozwiezdow biegł sam. I heretycy zaczęli strzelać.

     Nikt w niego nie trafiał. Po kilkunastu sekundach w biegnącego szaleńca strzelali już chyba wszyscy niekochani przez matki kultyści, ale potrafili jedynie dodawać temu straceńcowi malowniczego pejzażu z eksplodującego wszędzie szarego miału. Im dłużej to trwało, tym większe czułem dreszcze. Ja pierdolę, jakie kurwa dreszcze: miałem ochotę wrzeszczeć i ruszyć tam razem z nim. Po chwałę.

     Kurwa mać, po chwałę. A najgorsze było to, że moi bracia siedzący w szańcach pierwszej linii zaczęli czuć to samo. Oglądali się na siebie niepewnie, sięgali po broń... Za chwilę na śnieżnych heretyków spaść miała lodowa lawina z Valhalli.

     Wtedy Krasnozwiezdow został trafiony. Prosto w kark. Kula przyniosła mu czystą, szybką śmierć. Nie zdążył przestać myśleć o szlachetności chwili, jeśli naprawdę o niej wtedy myślał. Jego ciało runęło w tutejszy pseudośnieg a ja zwolniłem palec ze spustu. Heretycy strzelali jeszcze prawie minutę, nieświadomi że następny bohater Imperium padł. Batalion B 1213 regimentu Lodowych Wojowników Valhalli nie zaatakował.

     Byłem bardzo, bardzo zmęczony.

czwartek, 2 maja 2019

Vulkan Lives


     Tradycyjnie już w przypadku recenzji, spoilery umieszczę na końcu.

     26. odsłona serii to swoisty debiut w niej Nicka Kyma. Swoisty, bo miał on już swój w niej nowelkowy udział, ale Vulkan Lives to pierwsza duża powieść tego autora osadzona w realiach Herezji Horusa. Fabuła to tak jakby dwie książki w jednej, spięte dość słabo końcowym zwrotem fabularnym. Jedna z nich omawia los Vulkana, prymarchy zmasakrowanych na Isstvanie V Salamander, który po klęsce dostał się jakoś w ręce swego rebelianckiego brata Konrada Curze. Ta niewola zamienia się w całkiem interesujący, choć niewyszukany psychologiczny pojedynek okraszony opisem makabrycznych pomysłów prymarchy Władców Nocy. Interesujący do czasu, bo ostatecznie nie ma w tym jakiegoś ciekawego twistu, poza pewną rewelacją fabularną którą ujawnię na koniec, by tu nie spoilerować. Druga nitka fabularna książki to starcie grupki ocaleńców z Isstvana V (głównie Salamander dowodzonych przez Numeona Artellusa) z Głosicielami Słowa będącymi podkomendnymi Valdrekka Eliasa, Mrocznego Apostoła służącego samemu Erebusowi. Starcie ma miejsce na planecie Traoris, na której znajduje się też nasz starcy znajomy, John Grammaticus, nieśmiertelny Perpetual na służbie Cabalu.

     To nie jest bardzo zła książka. Jest kilka fabularnych zaskoczeń, dowiadujemy się trochę nowych rzeczy o uniwersum no i jest tu zarysowana ciekawa, niejednoznaczna postać, Barthusa Narek, najbardziej interesujący Word Bearer od czasów Argela Tala. To, co zdecydowanie obniża jej notę, to kilka urągających nieco logice elementów fabuły, o których nie chcę tu pisać by nie spoilerować. Tym niemniej, nie niszczą one zupełnie przyjemności poznawania być może najbardziej ludzkiego ze wszystkich prymarchów, Vulkana.

     SPOILERY

.
.
.
.
.

     No dobrze, za słaby jestem na razie z fluffu Salamander, ale informacja, że Vulkan był Perpetualem mocno mnie zaskoczyła. Owszem, słyszałem wcześniej iż ten chapter kultywuje przekonanie, iż ich przywódcy są bodajże kolejnymi inkarnacjami swojego Prymarchy (afaik), ale jednak Perpetual? Mocny szok. Nasuwa się mi podstawowe pytanie: Imperator zrobił to specjalnie, czy wyszło przypadkowo? Jeśli przy okazji, to czemu nie zastosował tej technologii przy pozostałych synach? A jeśli nie... czy Cabal jakoś na to wpłynął? W książce są sugestie, że to potrafi... Na koniec książki Vulkan teleportuje się w wyższe partie atmosfery jakiejś planety i spadając płonie aż do szkieletu... czy z tego też się zregeneruje? Stawiam na to, że tak, skoro Cabal ciągle chce go zabić.

     No właśnie, bo chce. Prawie zapomniałem, że Cabal chce zwycięstwa Chaosu by go w efekcie zniszczyć. Nie do końca rozumiem, czy Erebus o tym wie. To pierwsza moja wątpliwość: skoro Erebus widzi wiele wersji przyszłości, dlaczego nie rozumie, co stanie się po triumfie Horusa? Chyba, że jednak widzi i będzie to zwycięstwo sabotował...

     I jeszcze jedno: kompletnie nie rozumiem, dlaczego Curze pod koniec książki pozwolił Vulkanowi odnaleźć jego młot. Chciał umrzeć? Dlaczego wiec wcześniej nie pozwolił bratu się dopaść? Nie podoba mi się ten fragment.

Generalnie: 6/10

wtorek, 2 kwietnia 2019

Mark of Calth

     Mark of Calth to kolejna antologia w cyklu Horus Heresy. Jest ona szczególna w całej dotychczasowej serii, gdyż w przeciwieństwie do poprzednich, ta koncentruje się na walkach na jednej, konkretnej planecie. Jest to oczywiście Calth, pole bitewne w najlepszej jak dotąd pełnoskalowej powieści Herezji, czyli Know no Fear Dana Abnetta (ma on oczywiście wkład i w tę antologię).

     Podobnie jak w przypadku poprzednich zbiorów opowiadań, oceniać będę osobno każdą nowelę. Uwaga, możliwe są spoilery, ale tym razem delikatne.



The Shards of Erebus 
     Nowela Guya Haleya przenosi nas chronologicznie jeszcze przed atak na Calth. Nie dzieje się tu szczególnie wiele: znany i lubiany Erebus wyznacza dowódców zbliżającego się uderzenia (w tym Kor Phareona, smutny dowód na degradację tego arcykapłana u którego kiedyś Erebus terminował). Jest też kolejna podróż na Davin, gdzie Erebus nauczył się teleportacyjnej sztuczki, którą już wcześniej zaprezentował w Betrayerze. Generalnie niezły wstęp do antologii.
3+

Calth That Was 

To jest właściwie ciąg dalszy Know No Fear, choć napisany przez MacNeilla. Podobny, reportażowy styl (choć mistrzostwa Abnetta nie osiąga), wielu znajomych bohaterów. Całość ma ponad sto stron i są one w dużych dawkach wypełnione akcją, szaleństwem i umieraniem. Głównymi bohaterami są Remus Ventanus, kapitan Ultramarines i Maloq Kartho, Mroczny Apostoł World Bearers (co do tego drugiego, to nie jestem pewny czy występował we wcześniejszej książce o walkach na Calth) i jak zwykle w serii nie mają wiele charakterologicznej głębi. Jest tu kilka momentów wow, rytualne samobójstwo kilkuset Głosicieli Słowa jest na przykład jednym z nich. Całkiem mocne, choć delikatnie wchodzące w niezamierzony chyba humor zakończenie. Polecam, dobra rzecz.
4+


Dark Heart 
     Anthony Reynolds ma w swoim dorobku obszerną trylogię o Word Bearers, nic dziwnego więc, że zaproszono i jego do tej antologii. Dark Heart jest nowelką krótką, ale treściwą. Dorzuca nam nowe wiadomości na temat przejmowania władzy przez Lorgara nad Colchis: tytułowe Mroczne Serce to sekta zabójców kierowana przez Kor Phaerona torująca Aurelianowi drogę do tronu (czy może ołtarza). Głównym bohaterem jest młody akolita Marduk (który jest we wspomnianej wcześniej trylogii głównym bohaterem). Niestety, nie ma tu w ogóle niuansów: Marduk chce mocy i ją dostaje, nie ma żadnych wątpliwości pomimo strasznych scen które otaczają go z każdej strony. W tle starcia na orbicie Calth. Czyta się dobrze. No i jest Sorot Tchure :)
4-


The Traveller 

     Pierwszy tekst Davida Annandale’a który miałem okazję przeczytać i jest to tekst zdecydowanie na plus. Nie ma tu, poza epizodem w zakończeniu, wspaniałych Space Marines: są jedynie zwykli ludzie wtłoczeni w tryby galaktycznej wojny. Ludzie poddani strachowi, paranoi, narastającemu szaleństwu. Kimś takim jest główny bohater, Jassiq Blanchot, który dzięki nadzwyczajnemu szczęściu przeżył wojnę na Calth od jej orbitalnego początku, aż do podziemnego epilogu. Choć tak naprawdę, to głównym bohaterem jest kto inny: to Osnowa i sposób, w jaki żywi się ona takimi konfliktami. Momentami nużąca, ale jednak ciekawa finalnie nowela.
4


A Deeper Darkness 

     Tu wracamy do Astartes, a w drogę powrotną zabiera nas Rob Sanders. Narracja jest pierwszoosobowa (rzadko to lubię), a historię opowiada nam Hylas Pelion Mniejszy, Ultramarine prowadzący długą wojnę z Ungolem Shaxem, zdradzieckim Dzierżycielem Słowa. Wojna ta zaprowadzi go w tytułową Głębszą Ciemność, dosłownie i w przenośni. Atmosfera jest duszna, co stanowi chyba główną zaletę noweli która generalnie nie powoduje u mnie większych uniesień.
3+


The Underworld War 

     Dembski-Bowden! Mój ulubiony autor warhammerowy wraca z kolejną porcją solidnej lektury. Jerudai Kaurtal, główny bohater z Word Bearers po siedmiu latach podziemnej wojny na Calth ma już dość, zrywa z rozkazami i rusza na swoistą pielgrzymkę na powierzchnię. Już sam pomysł jest kapitalny! Sam bohater należy do Gal Vorbak, wojowników którzy dobrowolnie dali się opętać demonom z Osnowy i jest dużo ciekawszy od większości innych jednowymiarowych herosów tego uniwersum. W dodatku na koniec czeka nas potężny twist fabularny.... No i na chwilę wraca (spoiler) Argel Tal, jeden z najfajniejszych bohaterów tego mało fajnego legionu...
5-


Athame 

     Mam z tym opowiadaniem Johna Frencha drobny kłopot. Ono nie broni się jako samodzielna nowela. Koncept jest ok: tym razem bohaterem jest rytualny sztylet, stworzony jeszcze na prahistorycznej Ziemi. Jego dzieje to monotonny ciąg mordu, mordu popełnianego przez i na jego posiadaczach. Monotonny. Drobnymi błyskami w tej litanii jest pojawienie się starych przyjaciół z Prospero Burns, Kaspara Howsera i Murzy. Gdy athame trafia na Calth, nowela się urywa.
Nowela w tym kształcie się nie broni. Tyle, że tak naprawdę jest częścią dylogii, bo jej naturalną kontynuacją jest ostatnie opowiadanie w antologii. Stąd jednak polecam tę ponurą opowiastkę o zbrodni i zdradzie, koniecznie w pakiecie z Unmarked.
3+


Unmarked 

     Na koniec oczywiście Dan Abnett, autor który wykreował nam pole bitwy na Calth w niezapomnianym Know no Fear. Tyle, że tym razem opowiadanie prawie w ogóle nie dzieje się na Calth.
     Głównym bohaterem jest Oll Persson z owego Calth uciekający. Posługuje się przy tym sztuczką którą poznaliśmy wcześniej w wydaniu Erebusa: rozdzieraniem rzeczywistości. Tyle, że Persson robi to lepiej: on potrafi też cofać się w czasie. Ucieka więc Persson (i pięciu ocaleńców z Calth) ku Ziemi przeszłości, odwiedzając stare pola bitewne ojczyzny ludzkości, ścigany przez nie byle kogo... ściga go M’kar, demon znany nam z czterdziestego tysiąclecia.
     Perssona znamy z innych tytułów Herezji Horusa, to jeden z nieśmiertelnych perpetuali wymykających się z nieznanych powodów śmierci. Tu dowiadujemy się, że ma już 35 tysięcy lat i pochodzi z północnej Mezopotamii. Dowiadujemy się też, że kontaktuje się on z innymi perpetualami, między innymi ze znanym skądinąd Johnem Grammatikusem. Opowiadanie jest świetne, pełne wewnętrznej melancholii, godnie wieńczy tę naprawdę dobra antologię. No i daje odpowiedź, kim naprawdę jest M’kar. (spoiler! Ten demon to znany z "Calth that was" Maloq Kartho).. Polecam!
5-

Ogólnie: 4

Jedna z najlepszych jak dotąd książek cyklu, jakie dane mi było przeczytać. Nawet słabsze pozycje trzymają jakiś tam poziom.