poniedziałek, 5 marca 2018

Fear To Tread

To już moje 21. spotkanie z Herezją, więc raczej wiedziałem, czego mogę się spodziewać. I cóż, dostałem to.

Jest więc tu niemożliwie dużo patosu, ogromne ilości bitewnego zgiełku, są drobne POV zwykłych homo sapiens obserwujących z trwogą Astartes, jest Erebus (nie wiem czy nie najczęściej pojawiający się bohater w przeczytanych dotąd przeze mnie tomach cyklu), jest zdrada i jest poświęcenie. Wszystko, za co można to uniwersum kochać. I ze względu na co można nim gardzić.

Fabuła wraca do początków wojny (znowu! :) ), by przyjrzeć się sytuacji w jakiej znalazły się wtedy Krwawe Anioły. Mi generalnie zresztą wcale ten ciągły chronologiczny restart nie przeszkadza: w całej Herezji Horusa najciekawszy dla mnie jest jej początek, tem delikatny moment, gdy towarzysze broni zaczynają do siebie strzelać. Rolę czarnych charakterów biorą tu na siebie standardowo Głosiciele Słowa z Tanusem Kreedem na czele. Niestety, Swallow nie wysilił się by zrobić z nich cokolwiek więcej, niż tylko zacierających rączki szalonych czarowników/kapłanów. Są jednowymiarowi, standardowi do bólu. Działają na rozkaz Horusa: wciągają siły całego legionu Sanginiusa do systemu Signus, który jest jedną wielką demoniczną pułapką.
Demony są o dziwo ciekawsze od Kreeda i jego ponurej bandy. Szczególnie Ka’Bandha: nie jest bezmyślną, ślepą furią, czego moglibyśmy oczekiwać od sługi Boga Krwi. Lubię szczególnie pierwsze momenty wkraczania Aniołów do systemu Signus, gdy Chaos przejawia naprawdę sporą inwencję w podrywaniu pewności siebie wojowników IX legionu. Później zmienia się to niestety w coraz powszechniejszy jazgot bolterów. Trochę szkoda mi niewykorzystanej moim zdaniem fabularnie bitwy pod Katedrą Znaku. Walczy tam ponad 100 tysięcy Aniołów, początkowo całkiem regularnie, tu aż prosi się o jakiś rzut strategiczny, o jakieś przesuwające się skrzydła... nie, lepiej pisać o dziesiątym rozerwanym demonie.
Krwawe Anioły przedstawione zostały zgrabnie, choć bez uniesień. Jest kilku głównych POV: Meros, Aptekarz rzucony przez los na pierwszą linię walki o ocalenie legionu, Raldoron, kapitan I Kompanii (a więc oficerska szycha w strukturach legionu, aczkolwiek ciągle pomniejszana przez dowódcę Sanguinary Guard), Kano, były Librarian. Standardowo w tych książkach niespecjalnie się od siebie odrożniają, ale... pod koniec książki doceniłem Merosa. Ta jego prostolinijność miała w sobie jednak siłę.
Cóż, niezmiernie rzadko w tych książkach spotkać możemy interesujących bohaterów, tu interesująca bywa historia i świat. Tutaj te elementy nie zawodzą. Nie ma tu może szokujących momentów, które zostawią nas z poczuciem oczyszczenia, ale mamy tu do czynienia z solidną fabułą, która może gdzieniegdzie ma swoje potknięcia, ale w całości prezentuje się dobrze.
Dla fanów uniwersum: polecam.
Dla niefanów: no cóż, może być różnie.

2 komentarze:

  1. Dobrze mi się czytało te książki, ale odpadłem po 5 tomie. Dobrze wiedzieć, że jest ich więcej, pewnie kiedyś wrócę do trzydziestego millenium.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpadłeś przed najlepszymi tomami ;) Moja prywatna klasyfikacja:
      1. Know No Fear
      2. First Heretic
      3. Legion
      4. A Thousand Sons
      5. Fulgrim (to akurat Twoja ostatnia chyba)
      6. Nemesis
      7. Tales of Heresy
      8. Mechanicum
      9. Fear To Tread
      10. The Outcast Dead

      Usuń