piątek, 5 września 2014

Synowie Malala

W ostatniej notce zaprezentowałem wczesną wersję mojego chaosowego Wybrańca. Widoczna na nim czarno-biała szachownica to oczywiście barwy Sons of Malice, zakonu SM który dokonał specyficznej chaośnickiej konwersji w czterdziestym pierwszym tysiącleciu: miast oddać się pod opiekę jednej z czterech Niszczących Potęg, zadeklarowali wierność Złośliwości (Malice), bogu walczącemu z innymi siłami Chaosu równie często, jak z mieszkańcami materium.

A ten cały Malice, to Malal oczywiście.

Son of Malice w pełni swej wynaturzonej glorii

Przypadek Malala i jego koneksje z Sons of Malice są dobrze i wyczerpująco opisane w sieci, więc nie będę tu ich przeklejał. Chciałbym jednak na marginesie swojej figurkowej wycieczki w rejony Oka Terroru podzielić się w związku z tym z ogólniejszą refleksją dotyczącą krętych ścieżek, którymi kroczyło Games Workshop w swojej długiej historii.

Malal zniknął z tekstów GW w okolicach 1988 roku, w tych arcyważnych dla firmy latach, gdy ostatecznie już definiowała swoje flagowe produkty (o czym już nawiasem mówiąc pisałem). Bóg Anarchii i Terroru padł wtedy ofiarą niejasności co do tego, do kogo właściwie należy trade mark tej nazwy (przypomnę, że Malal wymyślony został przez podwykonawców GW, twórców komiksu o Kalebie Daarku). GW końca lat osiemdziesiątych ostatecznie przestawało być już radosnym, hobbystycznym projektem i przepoczwarzało się w Poważną Firmę (już wkrótce Potęga Chaosu o imieniu Tom Kirby wprowadzi GW na giełdę), a jako taka nie mogła pozwolić sobie na pompowanie znaczenia terminu, z którego o zgrozo mógłby za darmo korzystać ktoś inny. Malal zszedł więc do warhammerowego podziemia, dzieląc los squatów czy fimirów.

Umierał jednak z okrzykiem: Non omnis moriar!

Im dłużej istniało GW, tym młodszy stawał się jej rynkowy target, zdecydowanie najłatwiejszy do bezrefleksyjnego wyciągania od niego pieniędzy. To nie jest żaden zarzut, bo byłby to głupi zarzut w kierunku firmy, której głównym obowiązkiem jest dawanie dobrych wyników finansowych akcjonariuszom. Diaboliczny geniusz szeryfów z Nottingham polegał tak naprawdę jednak na tym, że przy tych wszystkich infantylizujących zabawę krokach, potrafili przy sobie zatrzymać sporą część starszych nerdów, tych wszystkich Synów Malala pamiętających Stare, Dobre Czasy, którzy pomimo ciągłego zrzędzenia w mniejszym lub większym stopniu wytrwali w hobby (stanowiąc, świadomie lub nie, najlepszych ambasadorów firmy w lokalnych środowiskach). Wiele jest przyczyn tego sukcesu, casus Malala jest dla mnie zgrabną rekapitulacją jednej z nich, kto wie, czy w moim przypadku nie najważniejszej. Otóż pomimo przeprowadzenia rytuałów Wielkiej Symplifikacji i Wzniosłej Infantylizacji, GW co jakiś czas puszcza fluffowe oko do weteranów, pozwala im poczuć przyjemny dreszcz nostalgii i utajoną dumę z tego, że rozumiemy kontekst współczesnego pomysłu osadzonego tak naprawdę w warhammerowej prahistorii. Co z tego, że squatów już nie ma, skoro kusimy Demiurgami? A może przestaniemy już kusić i zamieścimy szokującą notkę restytuującą squatów w podręczniku VI edycji? Malala już nie ma, ale szefem kompletnie marginalnej chaośnickiej bandy zrobimy chodzący anagram Kaleba Daarka z czarno-białą czaszką w charakterze loga. Z jedenastką czempionów, przypadkowo pokrywających się ze świętą liczbą Boga Odszczepieńca.
Tarcza Daarka pokazuje, że GW nie zawsze jest mistrzem subtelnej aluzji

I to działa, przynajmniej w moim przypadku, Syna Malala od 24 lat.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz