poniedziałek, 27 lipca 2015

Waleczny hufiec Berengara Zielonego

   Właśnie wszedłem w okres hobbystycznego zauroczenia.

   Uwielbiam odmładzającą moc takich chwil. Tych momentów, gdy nagle zaczyna nie wiadomo do końca dlaczego płonąć we mnie podjarka. Tym razem trafiło na Warheim. Od wielu już lat miałem jakieś takie ciągoty w stronę Mordheima, jego oficjalnego starszego brata, bo co prawda nie wiedziałem do końca co to jest (poza tym, że gra się tam mniejszą ilością figur), ale miałem jakieś takie wrażenie, iż ma to coś wspólnego z mariażem bitewniaka z RPG. RPG! Mojej pierwszej hobbystycznej miłości! Miłości obecnie platonicznej zazwyczaj, z uwagi na brak większej ilości chętnych graczy. A tu wystarczałby jeden tylko przeciwnik... Coś takiego plasowałoby się na samym szczycie mojego fantastycznego Olimpu. Ale gdy już zaczynałem przeglądać podręczniki do Mord i War -heima, to przestawałem to robić już po kilku chwilach (a podejść miałem już kilka). SETKI stron zasad! Mi już przecież na to szkoda życia...

   Ale kilka dni temu znowu podjąłem próbę zaprzyjaźnienia się z Warheimem i tym razem szczęśliwie trafiłem na stronkę z wprowadzeniem. I zostałem kupiony, przynajmniej wstępnie. Kreowanie drużyny? Awanse między starciami? Uzupełnianie szeregów? Może i jest to przede wszystkim bitewniak, ale moje upragnione elemenciki RPG są tam również. Są i zachęcająco się uśmiechają. W dodatku: mogę sobie (przynajmniej na razie) grać modelami, które już posiadam! Potem zobaczyłem karty drużyn (stylistyka trochę rodem z WFRP, jakie zwykłe krateczki potrafią być piękne!) i mózg kompletnie już pogrążył mi się w oparach zauroczenia. Zauroczenia, jeszcze nie miłości. Nie przeczytałem jeszcze w całości reguł, nie stoczyłem żadnego starcia, może mi przejdzie... ale już wiem, że choćby dla tej chwili oszołomienia warto było na Danse Macabre zajrzeć!

   Pierwszą rzeczą którą zrobiłem (i na razie jedyną btw :) ), była kreacja drużyny awanturników. A właściwie: bohaterskiego hufca Rycerza Graala, który zapędził się na północne pogranicze Imperium i Kislevu. Na jego czele stanął ten monsieur:


   Berengar de Treillac pochodzi z Quenelles. W związku z położeniem zamku ojca na obrzeżach lasu Chalons, młody Bretończyk za hobby przyjął sobie zabijanie zwierzoludzi. Doszedłszy w tym do znacznej wprawy, Berengar postanowił zwiększyć sobie wyzwanie: postanowił w pojedynkę ubić trzy trolle włóczące się po okolicznych błoniach. Zamiast trolli znalazł jednak wędrowną bandę druchii zwiedzających dorzecze Morceaux na pokładach swych słabo zaprojektowanych, lecz efektownie wyglądających czarnych łodzi. De Treillac uległ... a właściwie uległby, gdyby (jak przynajmniej sam twierdzi) nie interwencja mitycznego Zielonego Rycerza.

   Nikt nie zna prawdy. Wiadomo tyle, że nieprzytomnego i straszliwie poranionego Berengara znaleziono w otoczeniu kilkudziesięciu bardzo gruntownie i metodycznie zabitych elfów. W to, co powiedział później o starciu młodzik nikt nie uwierzył z tej prostej przyczyny, że Berengar przy okazji oszalał. Uznał, że stał się cielesną wersją Zielonego Rycerza. W Bretonnii nawet w Mousillon wiedzą, iż szaleństwo jest oznaką świętości, stąd nikt nie starał się dyskutować z ułudami młodzieńca: zamiast tego ojciec wyprawił Berengara na poszukiwania Graala, a sam przelał swoje wszystkie nadzieje na młodszego syna (któremu przy okazji sam dobrał cele jego Błędnej Wędrówki, łącznie z opłaceniem grupy dyskretnych najemników do wcześniejszego zmiękczenia owych celów).

   A Berengar znalazł Kielich, bo Pani darzy pewnym afektem świętych szaleńców (nieszaleni kandydaci ostatecznie nader rzadko spełniają jej wygórowane moralne wymogi)...


cdn (?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz