poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Nie poznają strachu

   I znowu kolmarejska wieża wpuszcza przybyszów. Musi, nie ma innego wyjścia. Dan Abnett na mnie to po prostu wymusił. W pewien sposób.

   Emocje opadają powoli. 

   Know No Fear skończyłem czytać wczoraj (tj. 1 VIII 20216), a nadal jestem na powierzchni umierającej planety, która jest areną dziewiętnastego tomu Herezji Horusa. Calth, jeden z Pięciuset Światów Ultramaru, jedna z pereł miniimperium Roboute Guillimana, jeden z bastionów XIII Legionu, Ultramarines. Zasadniczo, książka snuje opowieść o 24 godzinach tej fikcyjnej planety zawieszonej w uniwersum WH40k. O momencie, w którym Ultramarines dowiadują się o rozpoczynającej się Herezji. Dowiadują się o niej z luf bolterów braci z XVII Legionu, Głosicieli Słowa, Word Bearers. 

   
   Książki osadzone w settingach gier fantasy łączy zazwyczaj fatalny poziom. To rzemiosło w najgorszym tego słowa znaczeniu. Słowne pierze, które ma tworzyć fabularną głębię rozrywce. Czarna Biblioteka również ma przecież na swym koncie takie pozycje, nawet flagowa Herezja Horusa ma swoje liczne upadki. Są jednak takie momenty w których mam wrażenie, że takie książki wybijają się z nerdowskiej niszy. Takie chwile, w których ciekaw byłbym, czy dany tekst spodobałby się komuś spoza warhammerowej sekty. Coś takiego fundował mi dotąd jedynie Aaron Dembski-Bowden. Teraz dołączył do niego Dan Abnett. 

   Tak, wiem, Abnett to nie jest anonimowe nazwisko. Mam wrażenie, że w erze przed epifanią ADB był on uważany za pisarza numer jeden w stajni Black Library. Przecież Gaunt. Przecież Eisenhorn. Nie bez powodów to jego właśnie obdarzono honorem zainaugurowania Herezji Horusa... Ale bądźmy szczerzy: żadna z jego wcześniejszych książek nie była wybitna. Były dobre. Jego wcześniejsza pozycja gwiazdy na czarnobibliotekowym firmamencie jest dla mnie ostatecznym dowodem na generalną słabość warhammerowej literatury. Wczoraj jednak...

   Abnett nie miał tu łatwego zadania. Na warsztacie wylądowali przecież Ultramarines. Smerfy. Jako starszy, niejako dystyngowany już fan uniwersum zdążyłem już nabrać do nich swego rodzaju pogardy przemieszanej z politowaniem. Sympatia do synów Guillimana nie jest w pewnych środowiskach w dobrym tonie. To są przecież ci kanoniczni, idealni Space Marines bez jakiejkolwiek skazy, bez niczego, co ciekawie by ich wyróżniało... w dodatku jeszcze z niepokojącą tendencją do narzucania wszystkim wokół swojego manifest of destiny. Generyczni Astartes z wszczepioną arogancją. Czy z tej mąki może być chleb?

   Może.

   Know No Fear jest fantastyczne. Abnett wbił tę książkę w formę quasireportażu, który informacyjnymi flaszami stara się objąć pierwszy dzień Bitwy o Calth. Wiąże się z tym ważny dla tytułu element stylizacji: bardzo długo dominuje tu czas teraźniejszy. Efekt jest dobry, bardzo dobry. Szczególnie pierwsze 200-250 stron wywołało u mnie szok. Na początek ostatnie godziny przed atakiem sił Lorgara, z coraz duszniejszą atmosferą oczekiwania, z tym narastającym poczuciem zagrożenia, z niepokojącymi śpiewami barbarzyńskich sojuszników Głosicieli Słowa... Już jedna z pierwszych scen książki sprawiła, że się w niej zakochałem: moment, w którym spotykają się dawni towarzysze broni, Sorot Tchure z Word Bearers i Honorius Lucius z Ultramarines. Już wiemy wtedy, że Tchure zabije swojego gospodarza, dowiadujemy się o tym w drugim zdaniu książki... i z tą wiedzą ich powitanie, instynktowna reakcja obronna Luciusa, ich pierwsze do siebie słowa nabierają jakiejś złowrogiej głębi, nadaje mu pewien rys tragizmu, o który dotąd warhammerowej literatury nie posądzałem. 


- Well met - says the warrior of the XVII, stepping forward.
- A long time - says Luciel, coming to meet him. They embrace, forearm guards clattering off backplate panels.
- Tell me, brother - says Luciel. - What new things have you learned to kill since last we met? 

   A dalej jest jeszcze lepiej. Gdy już przemówią działa, gdy plan Lorgara, Kor Phaerona i Erebusa wejdzie w fazę realizacji, zaczyna się batalistyka najwyższych lotów, krzycząca głośno apelem o ekranizację która pewnie niestety nigdy nie nastąpi. Bohaterstwo, fatalizm, strach, niebo w płomieniach, miłość i nienawiść, stalowe kolosy spadające z nieba, patos i mistyka: stężenie warhammera jest na tych stronach naprawdę wysokie. Ten moment, gdy dwudziestokilometrowy Antrodamicus mknie ku powierzchni Calth...Nie ma tu oczywiście wielu bohaterów, którzy szczególnie zapadną nam w pamięć: Ultramarines są tu wykonani na tej samej literackiej taśmie produkcyjnej i nie przejawiają zbytnich odchyleń od kanonu (no, może dreadnoght Telemechrus jest ciekawy). Ciekawsi są bohaterowie spoza legionu: zaskoczył mnie na przykład subtelny związek łączący adeptów Mechanicum, Hessta i Tawren; pamiętający Argonautów i Austerlitz Oll Persson też jest intrygujący (ciekawy dobór imienia i nazwiska swoją drogą), tym niemniej nie oszukujmy się: wielu takich perełek tu nie znajdziemy. Całość jest jednak na tyle porywająca, że ledwo to zauważyłem. Jest bowiem jeszcze jedna cecha tej książki warta podkreślenia: akcja mknie tu do przodu niczym pocisk boltera. I ta oszałamiająca szybkość nie powoduje uczucia znużenia, przeciwnie. Gdy skończył się epilog, coś w środku mnie krzyczało o więcej...

   Obok "Pierwszego heretyka" jest to najlepsza herezyjna książka, jaką dane mi było przeczytać. 

   Aczkolwiek, przede mną kolejne 20 tytułów...


9/10


[mark: -245280999.15.00]

4 komentarze:

  1. Dzięki za recenzję! Dan Abnett to klasa sama w sobie =)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No teraz mogę to stwierdzić na 100% :) Abnett i ADB to Olimp, potem jest reszta (najbliżej MacNeill).

      Usuń
  2. Oprócz prozy 40k łykam wszystko co napisał dla Marvela. Zresztą nawet w komiksach jego talent objawia się głównie w kosmicznym odłamie 616.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ma talent chłop, zdecydowanie :) A to jest absolutnie szczyt jego geniuszu.

      Usuń