czwartek, 25 sierpnia 2016

The Primarchs: The Serpent Beneath

   Czekajcie, a będzie wam dane.

   Koniec antologii przynosi nam wszystko to, co ten zbiorek zawiera w sobie dobrego. Rob Sanders w cyklu herezyjnym debiutował bodajże bardzo dobrą nowelką "The Iron Within"... i w "The Primarchs" kontynuuje dobrą passę. Opowiadanie koncentruje się wokół tajnej (a jakże) operacji prowadzonej przez Omegona, jednego z Prymarchów Legionu Alfa. Jest nieźle pomyślany xenoartefakt (Pylon Array), są tajemnice, są kłamstwa i zdrady, są (pośrednio) quasikrasnoludzcy demiurgowie, jest trochę napięcia... Wszystko, co powinno wiązać się z tekstem o tym sekretnym legionie. Dobra robota, szkoda, że w tak słabym towarzystwie...

   Mały spoiler.

   Jedyna poważniejsza rysa na tym obrazie polega na tym, że zakończenie jest zbyt przewidywalne. Atak Omegona na bazę Tenebrae ma za zadanie wymazanie wszelkiej informacji o istnieniu Pylon Array, xenoartefaktu wyciszającego burze w Osnowie w pewnym promieniu wokół siebie... i w rezultacie powodującego silne zaburzenia wokół tego promienia. W związku z tym Omegon nie waha się zabijać własnych legionistów tylko za to, że posiedli wiedzę o tej instalacji. Co się więc stanie z oddziałem czyścicieli dowodzonych przez Sheeda Ranko po zakończeniu operacji? Tu pan Sanders mógł bardziej się postarać, ocena byłaby wyższa. A wystarczyłoby moim zdaniem przekonfigurować początkową scenę z Ranko, bo ona mocno, bardzo mocno zapowiada zakończenie. Tak czy inaczej: polecam.

7/10

wtorek, 16 sierpnia 2016

The Primarchs: The Lion

   Coraz większej determinacji wymaga ode mnie brnięcie przez Prymarchów. Coraz większej, gdyż poziom nie rośnie. Zdecydowanie nie rośnie.

   Trzecia nowela w antologii wraca do wątku Lwa Calibanu, Liona El'Jonsona. Jej akcję Gav Thorpe umieścił 2 lata po rozpoczęciu Herezji i prawie trzy miesiące po pojedynku Liona z Konradem Kurze na Tsagualsie. Wojna z Nocnymi Łowcami nadal trwa, ale Lew robi sobie w niej urlop po dotarciu do niego wieści o tym, że Gwardia Śmierci i Żelazne Dłonie urządziły sobie sparing na planecie Perditus. A Perditus to planeta, która miała w sercu prymarchy specjalne miejsce...

   Nadchodzą spoilery.

   Fabuła "The Lion" jest moim zdaniem największą słabością tego opowiadania. Na początek, jeszcze podczas podróży do Perditus, pokład Invincible Reason atakują demony z Osnowy. W trakcie starcia (nudnego jak flaki z olejem btw) El'Jonson dowiaduje się, że całkiem skuteczni w niszczeniu tego wroga są legionowi psionicy. Sugestia, by wobec tego zapomnieć o edykcie nicejskim i reaktywować Librarius wywołuje sprzeciw Redemptora Nemiela, jednego z głównych bohaterów "Descent of Angels" (Herezji nr 6). W związku z tym jego Prymarcha... ścina mu głowę.

   Tak dosłownie.

   Dekapituje.

   Swojego genetycznego syna.

   Za to, że ten sądził, iż Nikaea nadal obowiązuje.

   O kurwa, pardon my french.

   Ta scena jest tak gigantycznym absurdem, że przeczytałem ją trzykrotnie by upewnić się, że dobrze zrozumiałem. A potem zajrzałem jeszcze na Lexicanum, by się upewnić.

   Ja wiem, że Lion El'Jonson kreowany jest w Herezji na dupka z tendencjami psychopatycznymi, tu jednak Thorpe pojechał tak bardzo po bandzie, że zrobił w niej wielką wyrwę. Prymarcha pozwolił żyć nawet Lutherowi po wydarzeniach na Sarosh, tymczasem tu... Co ciekawe, reszty legionistów również scena jakoś nie wzruszyła...

   Później nie jest dużo lepiej. Rozgrywka z Typhonem z Death Guard i Midoą z Iron Hands jest bardzo słaba i jedynie tajemnica związana z Tuchulchą, dziwnym AI mającym chyba rodowód w Osnowie, zdolnym do precyzyjnych i szybkich skoków przez tę Osnowę, nieco końcówkę tego opowiadania ratuje. Końcowy monolog Liona w którym sugeruje, że najlepiej byłoby gdyby obie strony wojny zanihilowały się nawzajem jest nieco sztuczny, choć sam pomysł ma pewien potencjał.

   Duże, bardzo duże rozczarowanie.

3/10

wtorek, 9 sierpnia 2016

The Primarchs: Feat of Iron

   Połowa Prymarchów już za mną i nie nawiedza mnie w związku z tym smutek. Dominującym uczuciem jest ulga.

   Drugie opowiadanie antologii jest jeszcze słabsze, niż pierwsze. Dużo słabsze. Nick Kyme podjął się w nim przybliżenia nam przywódcy Żelaznych Dłoni, prymarchy, który zginął na samym początku Herezji, podczas masakry na Isstvaan V. Fabuła cofa nas do momentu, który znamy z Horus Rising: Imperator właśnie wycofał się na Terrę, a jego synowie pod okiem Horusa mają dokończyć sprzątanie galaktyki. Manus robi to na planecie 1-5-4 4, wspomagany przez Vulkana i Mortariona, gdyż twardy eldarski opór okazał się zbyt twardy dla sił jednego legionu Astartes z prymarchą na czele (!).

   Samo przybliżenie osoby Gorgony nie jest takie złe: Kyme w miarę sprawnie kreśli nam portret tego choleryka. Gorzej jest z prowadzeniem fabuły (nadchodzą delikatne spoilery). Albo autor bardzo nienawidzi eldarów i w związku z tym postanowił ośmieszyć intelektualną elitę tego gatunku, albo autorowi coś bardzo, bardzo nie wyszło. Oto mamy bowiem eldarskiego Farseera Lathsariala, który postanawia zasugerować Ferrusowi, że droga którą kroczy doprowadzi i jego i galaktykę do zagłady. W jaki sposób to robi? Porywa Prymarchę, wrzuca do jakiegoś kieszonkowego zakątka Webwayu, szczuje go demonem z Osnowy i snuje przed nim jakieś naprawdę żałosne metafory (planeta w kształcie Oka Horusa otoczona kręgami z czarnego żelaza i kobaltu, c'mon). Na koniec zaś nasz eldar rozpacza nad wąskimi umysłami mon-keigh...

   Biedne te Salamandry, rzucone na pożarcie takiemu autorowi...

3/10

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Narzędzia gniewu VI

   Cóż, zapomniałem, że dawkowałem tu kiedyś moje czterdziestkowe opowiadanie :) W związku z tym, jeśli jeszcze kogoś ono interesuje, odcineczek kolejny. Poprzednie odcinki znajdziecie klikając na zakładkę "szuflada".





   Nagły rozbłysk wypalił w pogiętej karoserii pokaźną dziurę i przerażony Rolaon odczołgał się z przekleństwem na ustach. Mieli laskarabiny. Mieli ciężkie i lekkie karabiny maszynowe, pistolety, strzelby, ktoś strzelał nawet z kuszy. Odłamki betonowego gruzu latały wokół szalonymi, przecinającymi się trajektoriami, wbijając się w twarz i utrudniając oddychanie. Strzelających najwyraźniej zupełnie nie obchodziła kwestia amunicji. Czasem przez kanonadę przebijały się ich krzyki, krzyki upojenia szerzoną destrukcją. Augurian najwyraźniej ogarnął amok.

   Wokół nie było widać śladu życia. Rolaon dostrzegał jedynie sierżanta Dagthorna, przewieszonego groteskowo przez betonową ławkę, jego twarz zastygła w grymasie zdziwienia. Reszta żołnierzy drużyny A zniknęła gdzieś między ruinami, nie miał pojęcia: żywa czy martwa. Rzecz jasna, reszty plutonu również nie widział. Heretycy strzelali do nich już dobre pięć minut, odsiecz powinna tu być już od dawna. Pierdolone sukinsyny zapewne odskoczyły gdy tylko usłyszały pierwsze strzały. Soldan zrobiłby to bez zmrużenia oka, a i Garnen pewnie długo by się nie zastanawiał. O inkwizytorze nie wspominając. Ten zimny, ogolony na łyso typ ludzi takich jak Rolaon Rynt miał przecież za nic. Sprzedali go, zostawili na łasce bandy psychopatów, odrzucili niczym niepotrzebne narzędzie... Kurwa!

   - Rol...

   Dwie rzeczy dotarły do Rolaona równocześnie. Po pierwsze, dobre kilkanaście sekund temu przestał słyszeć strzały. Po drugie, szeptały do niego zwłoki Jareda. Tracił zmysły...

   - Rol, co się stało, łeb mi pęka...

   Rynt przemógł się i spojrzał w stronę leżącego kolegi. Jared nadal leżał, ale już nie nieruchomo. Jęcząc cicho zdejmował sobie właśnie hełm. Czoło umazane miał krwią, ale najwyraźniej kula nie przebiła stali i Khal ucierpiał jedynie od skóry rozciętej na czole. Cholerny, pieprzony szczęściarz.

   - Nie wstawaj - szepnął Rolaon, gdy już otrząsnął się z szoku. - Jesteśmy pod ostrzałem tych cholernych augurian.

   Wyjaśnienie sytuacji zabrało tylko chwil. Nieco dłużej potrwało przekonanie Jareda, że napastnicy bynajmniej nie zniknęli, że nadal czają się za wypalonymi samochodami ciężarowymi kilkadziesiąt metrów dalej. I że z ich drużyny żyją już chyba tylko oni.

   - Poddajmy się, Jared - powiedział na koniec Rolaon, oblizując nerwowo wargi. Mówiłcoraz głośniej i szybciej, a na policzki wchodzić zaczęły rumieńce. - Ja chcę żyć, słyszysz? Ten skurwiel z inkwizycji nas zostawił! Ci ludzie z Vallandoru nie mogą być gorsi od niego! Do kurwy nędzy, poddajmy się!

   Khal podczołgał się i wyjrzał zza wypalonej karoserii. Pokręcił wolno głową.

   - Oni do mnie strzelali, Rol. Zabili Dagthorna, a jeśli masz rację, to wszystkich pozostałych także. Poddać się? Nie, raczej nie, Rol.

   - Odwaliło ci - Rolaon patrzył na kolegę jakby go nie znał. - Mówię o tym, że za chwilę nas rozwalą, jeśli się nie poddamy. Zabiją nas! Rozwalą! Może i ty nie masz wiele do stracenia, ale ja mam rodzinę, pojebańcu! Rodzinę!

   - Wydaje mi się, że i tak jest już za późno - odpowiedział Jared w ogóle nie patrząc na pieklącego się Rynta.

   Rolaon spojrzał ostrożnie w stronę pozycji kultystów. Zza dużego wraku pokiereszowanego przez czas towarowca sto metrów dalej wyszedł właśnie mężczyzna. Był półnagi, w rękach trzymał karabin z nasadzonym bagnetem. Twarz pokrytą miał jakimiś czerwonymi wzorami. Mówił coś do kogoś, kogo Rolaon nie widział.

   - Żegnaj, Rol - powiedział Jared. - To już chyba koniec drogi.

   Było w tym coś tak głęboko absurdalnego, że Rolaonowi tylko skinął głową. Nie wiedział, co może mu odpowiedzieć. Nagle poczuł się bardzo, bardzo zmęczony.

   Augurianin zaczął coś krzyczeć. Zza wraków wychodzić zaczęli następni, pięciu, dziesięciu, dwudziestu, ciągle następni... Wraz z ich wychodzeniem narastało wycie, coraz głośniejsze. Przez moment Rolaon nie rozumiał tego ryku, nie chciał rozumieć. Gdy wreszcie te dźwięki ułożyły mu się w głowie w słowo, gdy zrozumiał że krzyczą to ludzie, którzy jeszcze miesiąc temu na Vallandorze byli kasjerami, nauczycielami i dziennikarzami, to poczuł dreszcze, lodowato zimne dreszcze. Ryk augurian rósł niczym pomruk nadciągającej burzy.

   - KRWI!!!!!!!!!

   Zaczęli biec szeroką tyralierą, co najmniej czterdziestu heretyków obłąkańczo wyjących w krwawym amoku. Spod ruin betonowego gmachu wznoszącego się na prawo od Rolaona padły w ich kierunku pojedyncze strzały, ale strzelający (Rol uznał, że muszą to być ludzie z drużyny C) byli rażąco niecelni, co szarżujący przywitali szyderczym rykiem. Augurianie zaczęli skręcać w ich kierunku i przez głowę Rynta przemknął cień nadziei, że dzięki temu ominą ich pozycję. Wtedy jednak Jared Khal, niepozorny, nieśmiały szeregowy z ciągłym niemal grymasem smutku na twarzy, zakompleksiony szczeniak w ciągle niedopasowanym, za dużym munurze, tę nadzieję zabił. Wstał, uśmiechnął się (zrobił to!) i zaczął strzelać.

   Świat oszalał.

sobota, 6 sierpnia 2016

The Primarchs: The Reflection Crack'd

   Ta niesympatyczna twarz po lewej należy oczywiście do Luciusa, głównego bohatera pierwszego opowiadania z antologii "The Primarchs", dwudziestego tomu Herezji Horusa za który właśnie się wziąłem. Opowiadanie nazywa się "The Reflection Crack'd" i pochodzi spod pióra jednego z moim zdaniem trzech najzdolniejszych autorów tworzących w uniwersum WH40k, Grahama McNeilla, twórcy znakomitego "Fulgrima", żeby wspomnieć jego najlepsze przeczytane przeze mnie dzieło.

   Zanim napiszę coś o samym opowiadaniu, uwaga ogólna. Gdy wiele lat temu zaczynałem wgryzać się w grimdarkowy świat, kupiłem sobie katalog GW z 2004 roku (wersja dla Europy Północnej). Pamiętam jak dziś tę ekscytację towarzyszącą mi przy oglądaniu cudów tam zawartych. Niektóre figurki wydawały mi się skończonym pięknem, przecież piszący te słowa wychował się na surowych, nieco topornych bryłach spod znaku Warzone...

   Wśród tych, które zafascynowały mnie najbardziej, był Fabius Bile. Ten model (dodam, że razem z Cypherem) wyróżniał się wśród tej groteskowej chaośnickiej czeredy. Żadnych mutacji, żadnych trofeów, żadnych kolców, czaszek i kręgosłupów, tylko fikuśny płaszcz ze smutną twarzą. Nie żyłem wtedy jeszcze w erze łatwo dostępnej informacji, więc ta odmienność Fabiusa sprawiła, że (razem z Cypherem again) stał się on postacią, która mnie zaintrygowała. Ów grimdarkowy Dr. Octopus pojawił się kilkukrotnie w herezyjnym cyklu i to jest jedna z tych rzeczy, za które ten cykl kocham. Zbliża mnie do tajemnic mojej młodości. A jeśli jeszcze kiedyś dotknie sprawy zaginionych legionów...

   Bile pojawia się w przeczytanym przeze mnie opowiadaniu w dosyć niezwykłej roli (uwaga: za chwilę mocne spoilery). Torturuje Fulgrima... Cała ta beznamiętna scena, w której Lucius, Fabius, Kaesoron i Vairosean zadają ból swemu genetycznemu ojcu by egzorcyzmować więżącego go demona jest przerażająca... i nieco męcząca zarazem. Tym bardziej, że torturowany przyjmuje to ze stoicyzmem, który zawstydziłby Marka Aureliusza. To w ogóle jest jeden z moich dwóch zarzutów do tej noweli: ani razu nie wywołała we mnie dreszczu ekscytacji (trochę to ironiczne w kontekście tekstu o legionie Fulgrima). Drugi zarzut jest poważniejszy: McNeill w ostatnich stronach "The Reflection Crack'd" kompletnie niszczy ten wspaniały tragizm, który towarzyszył losowi Fulgrima w końcówce poświęconego mu piątego tomu Herezji. Może przebolałbym to jeszcze, gdyby dusza Prymarchy uwolniła się z mentalnego więzienia po jakichś dramatycznych wydarzeniach, po poświęceniu... Tu jednak...

In time, it was a simple matter to reclaim my body and cast it into the prison it had crafted for me.

   I tyle.

   Nie tak to powinno wyglądać, nie tak.

5/10 

piątek, 5 sierpnia 2016

Żongler

   Do parszywego warsztatu wjechał na drewnianym koniku błazen.

   Jules le Jongleur jest błaznem prahistorycznym z kilku powodów, ale ograniczę się do jednego, najbardziej oczywistego. Ten błazen jest reliktem czasów, gdy Bretonnia nagle i radykalnie odrzuciła swą najstarszą, znaną z moich epitafiów inkarnację i wkroczyła w nową, radosną i arturiańską, inkarnację rodem z chanson de gest, wersję, której nie powstydziłby się Thomas Mallory i Walther von der Vogelweide. To był świat, w którym szlachetny król (rzecz jasna już nie Karol III Złotogłowy) rządził idealnym feudalnym światem wypełnionym mężnymi rycerzami, potworami i damsels in distress... Śliczny, kolorowy świat Bretonnii V edycji w której nie było już miejsca na mroki Parravonu czy beznadzieję Mousillon. I broń palną. Jej też Bretończycy się pozbyli.


   Nawet wtedy jednak, nawet w tej kolorowej eksplozji honoru i szlachetności, zachował się drobny, mikroskopijny element, który zdawał się szydzić z tego całego splendoru. Mój Jules.

   To nie jest, broń mnie Pani przed taką tezą, żaden rewolucjonista. Jules był jak najbardziej elementem tej całej kultury dworskiej, która stała się teraz fundamentem nowej Bretki. Ostatecznie, ten błazen tak ukochał swego feudalnego pana (Tristana Trubadura), że pojechał wraz z nim na niebezpieczny quest w poszukiwaniu Graala. Lubię sobie jednak myśleć, że Jules ma też drugie dno. Drewniany konik i pęcherz zamiast miecza... Żongler był w piątej edycji samotnym kontrapunktem wobec tej całej nadętej wysokourodzonej kolorowej czeredy. Drwiącą odpowiedzią na rycerski patos. 

   Naprawdę, uwielbiam tę figurkę. Nie mam pojęcia, dlaczego dopiero teraz się za nią zabrałem. 

   PS. Czerwone farbki Citadel przebyły długą drogę. Ciągle pamiętam traumę związaną z fatalnym kryciem tych czerwonych bubli, a dziś... Na zdjęciu jest jedna, rozwodniona warstwa :)

wczesny WIP, aż tak parszywy nie jestem ;)

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Nie poznają strachu

   I znowu kolmarejska wieża wpuszcza przybyszów. Musi, nie ma innego wyjścia. Dan Abnett na mnie to po prostu wymusił. W pewien sposób.

   Emocje opadają powoli. 

   Know No Fear skończyłem czytać wczoraj (tj. 1 VIII 20216), a nadal jestem na powierzchni umierającej planety, która jest areną dziewiętnastego tomu Herezji Horusa. Calth, jeden z Pięciuset Światów Ultramaru, jedna z pereł miniimperium Roboute Guillimana, jeden z bastionów XIII Legionu, Ultramarines. Zasadniczo, książka snuje opowieść o 24 godzinach tej fikcyjnej planety zawieszonej w uniwersum WH40k. O momencie, w którym Ultramarines dowiadują się o rozpoczynającej się Herezji. Dowiadują się o niej z luf bolterów braci z XVII Legionu, Głosicieli Słowa, Word Bearers. 

   
   Książki osadzone w settingach gier fantasy łączy zazwyczaj fatalny poziom. To rzemiosło w najgorszym tego słowa znaczeniu. Słowne pierze, które ma tworzyć fabularną głębię rozrywce. Czarna Biblioteka również ma przecież na swym koncie takie pozycje, nawet flagowa Herezja Horusa ma swoje liczne upadki. Są jednak takie momenty w których mam wrażenie, że takie książki wybijają się z nerdowskiej niszy. Takie chwile, w których ciekaw byłbym, czy dany tekst spodobałby się komuś spoza warhammerowej sekty. Coś takiego fundował mi dotąd jedynie Aaron Dembski-Bowden. Teraz dołączył do niego Dan Abnett. 

   Tak, wiem, Abnett to nie jest anonimowe nazwisko. Mam wrażenie, że w erze przed epifanią ADB był on uważany za pisarza numer jeden w stajni Black Library. Przecież Gaunt. Przecież Eisenhorn. Nie bez powodów to jego właśnie obdarzono honorem zainaugurowania Herezji Horusa... Ale bądźmy szczerzy: żadna z jego wcześniejszych książek nie była wybitna. Były dobre. Jego wcześniejsza pozycja gwiazdy na czarnobibliotekowym firmamencie jest dla mnie ostatecznym dowodem na generalną słabość warhammerowej literatury. Wczoraj jednak...

   Abnett nie miał tu łatwego zadania. Na warsztacie wylądowali przecież Ultramarines. Smerfy. Jako starszy, niejako dystyngowany już fan uniwersum zdążyłem już nabrać do nich swego rodzaju pogardy przemieszanej z politowaniem. Sympatia do synów Guillimana nie jest w pewnych środowiskach w dobrym tonie. To są przecież ci kanoniczni, idealni Space Marines bez jakiejkolwiek skazy, bez niczego, co ciekawie by ich wyróżniało... w dodatku jeszcze z niepokojącą tendencją do narzucania wszystkim wokół swojego manifest of destiny. Generyczni Astartes z wszczepioną arogancją. Czy z tej mąki może być chleb?

   Może.

   Know No Fear jest fantastyczne. Abnett wbił tę książkę w formę quasireportażu, który informacyjnymi flaszami stara się objąć pierwszy dzień Bitwy o Calth. Wiąże się z tym ważny dla tytułu element stylizacji: bardzo długo dominuje tu czas teraźniejszy. Efekt jest dobry, bardzo dobry. Szczególnie pierwsze 200-250 stron wywołało u mnie szok. Na początek ostatnie godziny przed atakiem sił Lorgara, z coraz duszniejszą atmosferą oczekiwania, z tym narastającym poczuciem zagrożenia, z niepokojącymi śpiewami barbarzyńskich sojuszników Głosicieli Słowa... Już jedna z pierwszych scen książki sprawiła, że się w niej zakochałem: moment, w którym spotykają się dawni towarzysze broni, Sorot Tchure z Word Bearers i Honorius Lucius z Ultramarines. Już wiemy wtedy, że Tchure zabije swojego gospodarza, dowiadujemy się o tym w drugim zdaniu książki... i z tą wiedzą ich powitanie, instynktowna reakcja obronna Luciusa, ich pierwsze do siebie słowa nabierają jakiejś złowrogiej głębi, nadaje mu pewien rys tragizmu, o który dotąd warhammerowej literatury nie posądzałem. 


- Well met - says the warrior of the XVII, stepping forward.
- A long time - says Luciel, coming to meet him. They embrace, forearm guards clattering off backplate panels.
- Tell me, brother - says Luciel. - What new things have you learned to kill since last we met? 

   A dalej jest jeszcze lepiej. Gdy już przemówią działa, gdy plan Lorgara, Kor Phaerona i Erebusa wejdzie w fazę realizacji, zaczyna się batalistyka najwyższych lotów, krzycząca głośno apelem o ekranizację która pewnie niestety nigdy nie nastąpi. Bohaterstwo, fatalizm, strach, niebo w płomieniach, miłość i nienawiść, stalowe kolosy spadające z nieba, patos i mistyka: stężenie warhammera jest na tych stronach naprawdę wysokie. Ten moment, gdy dwudziestokilometrowy Antrodamicus mknie ku powierzchni Calth...Nie ma tu oczywiście wielu bohaterów, którzy szczególnie zapadną nam w pamięć: Ultramarines są tu wykonani na tej samej literackiej taśmie produkcyjnej i nie przejawiają zbytnich odchyleń od kanonu (no, może dreadnoght Telemechrus jest ciekawy). Ciekawsi są bohaterowie spoza legionu: zaskoczył mnie na przykład subtelny związek łączący adeptów Mechanicum, Hessta i Tawren; pamiętający Argonautów i Austerlitz Oll Persson też jest intrygujący (ciekawy dobór imienia i nazwiska swoją drogą), tym niemniej nie oszukujmy się: wielu takich perełek tu nie znajdziemy. Całość jest jednak na tyle porywająca, że ledwo to zauważyłem. Jest bowiem jeszcze jedna cecha tej książki warta podkreślenia: akcja mknie tu do przodu niczym pocisk boltera. I ta oszałamiająca szybkość nie powoduje uczucia znużenia, przeciwnie. Gdy skończył się epilog, coś w środku mnie krzyczało o więcej...

   Obok "Pierwszego heretyka" jest to najlepsza herezyjna książka, jaką dane mi było przeczytać. 

   Aczkolwiek, przede mną kolejne 20 tytułów...


9/10


[mark: -245280999.15.00]