niedziela, 21 maja 2017

SotM: Nefryt

   Z drugim występem w SotM nie czekałem długo: wystartowałem od razu w następnej edycji, czyli "The last stand". I znowu nie poszło mi źle. Absolutnie najlepszym opowiadaniem była tym razem kreacja Xzanu "I poleje się krew" z naprawdę dobrym motywem transformacji legionisty w chaośnickiego legionistę... i tylko z nim przegrał mój Nefryt :) Oto moje jądro ciemności.

   (BTW: opowiadanie ma swój ciąg dalszy, wtedy wyjaśnię ococho z tym całym nefrytem ;) )
NEFRYT

Niebo płakało popiołem.
k***a, jak ja kiedyś lubiłem takie metafory. Smakowałem każdą sylabę, narkotyzowałem się każdym pustym literackim odniesieniem, każdą wydumaną parafrazą. Kiedyś. W życiu przed branką.
Z nieba faktycznie spadała sadza, wokół dogasały pożary lasów, ale w żadnym pierdolonym momencie nie widziałem w tym zachęty do snucia poetyckich metafor. Ani ja, ani żaden pozostały bersalier kulący się w murach Fortu Lester. Chociaż za Hortona i Kwandeliusza wypowiadać się nie chcę, głowy porucznika i komisarza od dawna opanowało szaleństwo i stali się dla mnie równie nieodgadnieni jak futrzaki kłębiące się pod murami.
Tygrydzi... Trzy standardowe lata temu arcykról Ransar III, autokratyczny gubernator planety Omala zaczął wysyłać coraz bardziej rozpaczliwe apele o pomoc, tradycyjnie zignorowane początkowo przez władze subsektora. Imperium znało tygrydów, porośniętych żółtym futrem humanoidalnych xenos zamieszkujących trzy zindustrializowane systemy za Zawirowaniem Stendara. Ciągnąca się całymi dekadami Uzurpacja Casslehorna sprawiła, że planowana od niepamiętnych czasów krucjata przeciw tygrydzkiemu dominium ciągle miała odległy priorytet w planach władz z Artakserksesa. Zresztą xenos z Tigris, Boaris i Frygidus, choć silnie uzbrojeni, nie przejawiali wobec Imperium żadnych agresywnych zamierzeń, sądzono więc, że nałożenie interdyktu całkowicie wystarczy.
Nie wystarczyło, k***a. Nie wystarczyło.
- Betonowy Cyrk cię wzywa, Sul.
Berengar Soln, wzorcowy przykład gwardzisty z 34 pułku bersalierów lazzańskich szarpnął mnie za ramię, wykrzywiając swą zarośniętą gębę w paskudnym uśmiechu. Miał typową dla bersalierów wąską, kościstą twarz, z rysami wyostrzonymi jeszcze przez wychudzenie. Do jego stalowobłękitnego munduru podoczepiane były drewniane fetysze, pozostałość przedimperialnych wierzeń Lazzy których nie udało się dotąd wyplenić kapłanom Eklezjarchii. Berengar nigdy się nimi nie przejmował, czym przysparzał mi ciągłych trosk. Cały nasz pluton brał z niego przykład. I kto za to odpowie, psia jego mać? Dowódca plutonu zapewne, chociaż jego mundur był pozbawiony jakichkolwiek drewnianych dodatków. Ja.
Bersalierzy wysłani zostali na Omalę rok temu. Raportami Ransara III zainteresowano się dopiero wtedy, gdy się urwały. Piętnaście regimentów zajęło najważniejsze miasta pankontynentu Host, bez walki zresztą praktycznie gdyż tygrydzi po prostu wycofali się na pokrytą puszczą północ. Najwyraźniej na Artakserksesie uznano wtedy, że wysłanie regimentów drugiego rzutu jest już niepotrzebne, tym bardziej że Casslehorn znowu zaczął sprawiać kłopoty, tym razem na Cefeuszu.
Zawsze uważałem, że gwiazdki na pagonach trawią ludziom rozum.
Westchnąłem, sięgnąłem po przyozdobiony białymi piórami hełm i wstałem.
- To nie jest żart, Soln? - upewniłem się jeszcze. - Wiesz przecież, jak lubię się mścić.
- Nie ośmieliłbym się, Sul. Przecież wiesz, jak cię szanuję.
Skurwysyn nie szanował mnie wcale, ale jak ktoś trzy razy ratuje ci życie, to nie będziesz raczej strofował go za braki w dyscyplinie. Znowu westchnąłem, zaczynało wchodzić mi to w nawyk.
Pierwszy raz tygrydów zobaczyłem dopiero tutaj, w Forcie Lester. Wcześniej mój batalion jakoś omijały starcia, zajęcie wyludnionej Umbry obyło się bez jednego strzału, a gdy zaczęliśmy penetrować obrzeża północnych lasów to znajdowaliśmy tam jedynie trupy ludzkich zakładników. Pół roku temu przydzielono nas do zadań garnizonowych, mojej kompanii przypadło osadzenie w kontrolującym drogę kolejową do lokalnej kopalni Forcie Lester. Horton był wściekły, ten pierdziel rwał się do walki dopingowany jeszcze przez zjadliwe drwiny Aulusa Kwandeliusza, naszego komisarza, ta furia wylała się więc na nas serią rozkazów nakazujących karczunek okolicznych drzew. Porucznik Boemund Horton lubił nadzorować te prace stojąc na zrąbanych sągach drewna i wrzeszcząc na nas plując wszędzie mieszanką śliny i zielonej flegmy. Gdy pojawiły się pierwsze oddziały futrzaków, stosy zwalonych drzew stały się dla nich naturalną osłoną przed naszym ostrzałem.
Bo w końcu się pojawiły.
Pociągnąłem łyk wody z manierki, bezskutecznie próbując oszukać głód. Ostatni raz jadłem wczoraj rano, dzisiaj wodne zupy mistrza kuchni Fredegara Sangora jeszcze nie zostały wydane i żołądek słał ciągłe, bolesne przypomnienia o swym istnieniu. Po powstaniu musiałem przez chwilę oprzeć się o szary, betonowy mur fortu by pokonać nagłą słabość.
- Potnij pas i żuj kawałki - powiedział Berengar, już bez kpiarskiej ironii w głosie. - To dobra, lazzańska skóra.
- Chybabym umarł z przejedzenia. No i Sangor się obrazi. Zresztą, za chwilę po nas przylecą i jak będę wtedy wyglądał? Sierżant z opadającymi spodniami?
- Kto niby po nas przyleci?
- No jak to kto. Odsiecz oczywiście. Cały subsektor kombinuje właśnie jak by nas stąd wyrwać.
Berengar skrzywił się, zasalutował i usiadł pod murem.
Naszym losem nie przejmował się nikt prócz tygrydów.
Pojawili się trzy miesiące temu i całkowicie nas zaskoczyli. Co prawda dzień wcześniej doszła nas wieść o katastrofie na Czarnym Uroczysku, ale to było przecież 300 mil na wschód, nie poczuliśmy zagrożenia, tym bardziej, że nie znaliśmy jeszcze skali tamtej rzezi. Rankiem Horton jak zwykle wypędził nas na teren wyrębu nie dbając nawet o rozesłanie patroli. Tego dnia zginęła ponad połowa naszych ludzi.
Najważniejsze, co powinieneś wiedzieć o tygrydach to to, że są szybcy. Kurewsko szybcy. Futrzak na pozór nie sprawia groźnego wrażenia. Jest niższy od człowieka, raczej wątły, a ta cała sierść i długi ogon sprawiają, że odruchowo bierzesz go za miłe zwierzątko, tym bardziej, że nie noszą żadnych ubrań, nawet wyposażenia ochronnego. Ich okrutnych, czerwonych oczu prawie nie widać, giną w głębokich oczodołach zwieńczonych szerokimi wałami brwi.
Zaatakowali krótko przed południem. Najpierw kilkadziesiąt sekund prowadzili ogień ze swej głośnej, wielkokalibrowej broni palnej po czym ruszyli do szarży z kilku miejsc jednocześnie. Byli niczym żółta fala przelewająca się przez słupy falochronu, biegli tak szybko, że na dobrą sprawę nie zdążyłem nawet dobrze wystrzelić, gdy byli już wokół nas. Śmierć zadawali trzymając w jednej dłoni średniej wielkości miecz, w drugiej zaś wymachując długim ostrzem przypominającym sierp. Nie mieliśmy żadnych szans. Bersalier strzela lub umiera. Nie mieliśmy nawet bagnetów, jedynie porucznik dysponował mieczem lecz Horton zaczął się wycofywać jako jeden z pierwszych. Na szczęście było nas zbyt wielu, by xenos mogli zmieść nas jednym uderzeniem, więc prawie setce gwardzistów udało dotrzeć do fortu. Fort Lester też był atakowany, ale tu skoncentrowany ogień karabinów laserowych sprawił, że tutaj to tygrydzi ponieśli ciężkie straty i zdołaliśmy się przedrzeć do zbawczych murów twierdzy. Zbawcze mury, tak wtedy o nich myśleliśmy.
Następnego dnia dostaliśmy komunikat, że nasze siły są w pełnym odwrocie. Desperacki ton meldunku sugerował zresztą nie odwrót, lecz ucieczkę. Później eter opanowali tygrydzi i zostaliśmy zupełnie odcięci od świata. Mury zmienily się w granice naszego grobu. Przez jakiś czas łudziliśmy się, że odsiecz jest kwestią tygodni, jeśli nawet nie dni, ale gdy zaczął się drugi miesiąc oblężenia zrozumieliśmy, że nikt po nas nie przyjdzie. Tygrydzi nie próbowali nawet nas atakować, wystarczała im blokada i okazjonalny ostrzał artyleryjski. Bardziej niż oni prześladował nas głód i rosnące szaleństwo Betonowego Cyrku.
Skrzywiłem się, poprawiłem hełm i ruszyłem na skos przez środek fortowego dziedzińca. W jego centrum klęczał Stary Brzydal, starożytny posąg z dziwnego, zielonego metalu którego dotknięcie przynosiło podobno szczęście. Szczęście było mi potrzebne, cholernie potrzebne, wezwanie do Cyrku oznaczało sąd dyscyplinarny, choć nie miałem pojęcia z jakiego powodu. Horton i Kwandeliusz byli bardzo szczodrzy w rozdawaniu oskarżeń, była to jedyna forma hojności jaką znali.
Gdy po miesiącu oblężenia dla wszystkich stało się jasne, że jesteśmy zdani sami na siebie, nasi dowódcy zaczęli zanurzać się w odmętach szaleństwa. Wraz z kilkoma najbardziej zaufanymi gwardzistami zamknęli się w Cyrku i zaczęli codziennie raczyć nas coraz bardziej paranoicznymi przemówieniami o wierności, honorze i czujności. Ich spotęgowane przez megafony głosy budziły w nas strach niemal równie silny jak xenos poza murami. Bersalierzy którzy nie stali wtedy na baczność byli później zabierani do umieszczonego w Betonowym Cyrku aresztu, by boleśnie przekonać się, jak się żyje z ograniczonymi do połowy racjami żywnościowymi. Co oznaczało chyba, że z wodnej zupy mistrza Sangora dostawali jedynie wodę. Sensu zamykania w ciemnicy żołnierzy w sytuacji, w której byliśmy otoczeni przez przeważających liczebnie tygrydów nikt nie ośmielił się podważać.
Przesunąłem nagą dłoń po szorstkiej powierzchni Brzydala. Posąg przedstawiał wysokiego na trzy metry, klęczącego mężczyznę w hełmie zasłaniającym górną część twarzy (obecnie do hełmu przyczepione były dwa białe, bersalierskie pióra). Brzydala kilkukrotnie trafiły tygrydzkie pociski artyleryjskie, nie wyrządziły mu jednak widocznej krzywdy. Być może dlatego zaczęliśmy traktować go jak swój amulet. Dotknięcie zielonego metalu zapewniało nieśmiertelność.
Fort Lester powstawał w dwóch fazach. Na początku powstał Betonowy Cyrk, masywny kwadratowy bunkier z otworami strzelniczymi wyszczerzonymi w cztery strony świata. Powstał kilkaset lat temu, gdy najpotężniejsza na Omali korporacja Hawkins pacyfikowała ukrywających się w północnych lasach zbuntowanych robotników. Sto lat temu w okresie zamieszek głodowych arcykról Omali przejął bunkier i nakazał dobudować do niego owal "doczepionego" do niego muru, wewnątrz którego znalazły się budynki magazynowe i koszary na zwiększony garnizon. W ten sposób Fort Lester przyjął dzisiejszą formę: brunatna bryła Cyrku w której siedział Horton z obstawą i pięciokrotnie większa reszta okolona betonowym wieńcem fortyfikacji w której powoli dogorywało czterdziestu pozostałych bersalierów.
A może olać rozkaz? Od dwóch tygodni nikt z wezwanych do Cyrku jeszcze nie wrócił, każdy został "tymczasowo zatrzymany" do czasu "wyjaśnienia wątpliwości co do jego bojowej postawy". Po forcie krążyły plotki, że wszyscy zamknięci zostali już skazani na śmierć a Kwandeliusz nie wykonuje wyroków jedynie z obawy przed rebelią. Gdybym odważył się na taki gest, nie byłoby chyba nikogo, kto by mnie wydał...
Gwałtownie otwarte metalowe wrota Cyrku brutalnie przerwały moje rozważania. U wylotu oświetlonego mdłym światłem korytarza stał sierżant Grans. Teodoryk Grans wydawał się być zupełnie odpornym na trudy oblężenia, jego sylwetka nie straciła nic ze swej zwalistości. Krzaczasta, czarna broda skutecznie maskowała mu usta a ciemne oczy nigdy nie zdradzały nastroju. Grans niby pochodził z Lazzy, ale naszą impulsywność i legendarne poczucie humoru stracił chyba we wczesnym dzieciństwie. Tym prenatalnym.
- Wejdź, czekają na ciebie.
Korytarz Cyrku tuż za wejściem ostro zakręcał, mijając obecnie puste stanowisko ogniowe. Kilkanaście metrów dalej przechodził w obszerną salę w której widać było wyloty trzech kolejnych korytarzy. W sali znajdowały się metalowe szafy które obłożono obecnie siennikami i kocami. Za dużym, nitowanym stołem siedział Boemund Horton, pyszniąc się złotymi galonami swego granatowego munduru. Dwaj bersalierzy drużyny dowodzenia stali obok, uśmiechając się paskudnie.
Między łopatkami poczułem karabinową lufę.
W narożniku sali dojrzałem kości. Dużo kości. I kilka czaszek. Ludzkich.
Jak oni wszyscy dobrze wyglądali, jak znakomicie byli odżywieni...
- Przydasz się Imperium, kapralu Sul - powiedział komisarz Kwandeliusz, który siedział niedbale na jednej z szaf. - Bardzo się przydasz.
Eksplozja rzuciła nas wszystkich na podłogę, z przeciwległego korytarza wyleciała chmura pyłu. Mgnienie oka później wysypali się z niego tygrydzi i salę ogarnęła przemoc.
Nawet nie wiem, jak znalazłem się ponownie przy wyjściu. Zadziałał instynkt i szaleńczy strach. Wiem, że próbujący wstać Grans próbował mnie zatrzymać... ale ja miałem już w dłoni pistolet. W kolejnym mgnieniu oszalałej rzeczywistości byłem już przy końcowym zakręcie korytarza, tuż przed wrotami wejściowymi. Obejrzałem się.
Trzej tygrydzi mknęli ku mnie w oszałamiającym tempie. Jakimś cudem zdążyłem strzelić...
Jeden z nich upadł, pozostali nawet się nie zatrzymali przy mijaniu. Lewe udo eksplodowało bólem, jakaś siła wyrwała mnie w powietrze, upadłem z ciężkim stęknięciem. Xenos już wysypywali się na dziedziniec fortu, nieskoordynowany ogień moich kolegów nie potrafił ich zatrzymać...
Nie uczyniłeś mnie nieśmiertelnym, Brzydalu.
I wtedy to się stało, och jak bardzo się stało, jak intensywnie, tak cudowne w swej nieskomplikowanej grozie. Wizury hełmu Brzydala zalśniły zielenią, posąg zaczął wstawać, jego metalowa skorupa zajęczała w proteście... a gdy już wstał...
Obrońcy i napastnicy zaczęli umierać, zawieszeni w nefrytowym huraganie.
A ja uśmiechnąłem się uśmiechem uczepionym wieczności.

niedziela, 7 maja 2017

The Torch and the Blade

   Mniej więcej 2 lata (sic!) po rozpoczęciu prac z zestawem "The Torch and the Blade", wszystkie figurki do niego należące dotarły na poziom późnych wipów (no, płomyczek jest, powiedzmy, wipem na średnim etapie) :) Tak, Parszywy Warsztat nigdy nie grzeszył szybkością :) Już tu kiedyś prezentowałem pomalowanego stalkera, dziś dorzucę szefową bandy, wraz z jej silnorękim i totemem. Generalnie, to podtrzymuję wszystko, co kiedyś pisałem: Wyrd produkuje modele z najwyższej półki, które pięknie się maluje i z przyjemnością ogląda. Jedna tylko uwaga: złożenie szkielecika okazało się dla mnie horrorem, drobnica jego części mocno nadwerężyła moje pokłady cierpliwości. Tak czy inaczej, nawet przeciętny malarz z czymś tak pięknym rzeźbiarsko osiągnąć może co najmniej poprawne efekty :)

   Teraz tylko trzeba jeszcze kogoś do grania znaleźć...



piątek, 5 maja 2017

SotM

   Był taki moment, że w światku WH40k modne stało się posługiwanie się fluffem. Nie do tworzenia rozpisek oczywiście: tu hardkorowi klimaciarze zawsze byli i będą wąską niszą.

   Fluff używany był wtedy do robienia literatury. Jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało.

   Na Gloria Victis zgrało się kilku ludzi z prozotwórczym potencjałem w głowach i zapałem w sercach. Emeryt, Xzanu, czy Fireant, by wymienić tylko kilku z nich: udało im się stworzyć funkcjonującą kilka lat inicjatywę: Story of the Month, cykliczny, comiesięczny konkurs na fanfika z zadanym wcześniej tematem. Oczywiście trochę kłamię, bo przecież prapoczątek SotM miał miejsce o jeden portal od Ultramaru, na martwym już niestety blogu Amdora, ale... to na GV ta impreza rozwinęła skrzydła, łącznie z wydawaniem papierowych wersji wybranych, najlepszych opowiadań.

   Dziś SotM jest już truchłem podobnym do Imperatora Ludzkości (z forum GV w charakterze Złotego Tronu), ale do dziś mam do niego sentyment. Postanowiłem sobie, że co jakiś czas publikować będę moje tam wkłady, z drobnymi komentarzami odautorskimi.

   Polecę zgodnie z chronologią. Pierwszy raz akces do SotM zgłosiłem 4 sierpnia 2012 roku, gdy rozgrywana była edycja siódma: Psionik. Miałem w głowie jedną scenę: ojciec nie mogący poradzić sobie z przerażającą prawdą, dotyczącą jego córki. Nie będąc pewny, czy to wyjdzie, postanowiłem ubrać ją w emocje i przelać na metaforyczny papier. Efektem jest Parcere subiectis.

  Drzwi otworzyły się i do izby wszedł Karl, jak zwykle pochylając się pod niską framugą. W ręku trzymał siekierę. Sani zacisnęła dłoń na łyżce, mocno, chropawy metal wbił jej się w skórę. Przez plecy przeszedł jej dreszcz. Na szerokiej twarzy jej męża rysował się charakterystyczny dla niego grymas determinacji. Oślego uporu, jak wolała określać to Sani.
  Karl podszedł bez słowa do masywnego, drewnianego stołu w kącie i sięgnął po garniec z mlekiem, opierając siekierę o ścianę. Sani rozpoznała ją natychmiast. Tego narzędzia jej mąż nie używał w gospodarstwie, było spadkiem po ojcu Karla który kupił je kiedyś od jakiegoś kupca w Heraklei. Piękne, szerokie ostrze ozdobione było słowem - zaklęciem w wysokim gotyku: "Parcere subiectis". Sani ta siekiera zawsze przypominała bardziej broń, niż zwykłe narzędzie.
  Karl przelał trochę mleka do metalowej kwaterki i wypił jednym haustem. W Sani narastał strach. Miał podkrążone oczy, dwie wielkie plamy cienia zaległe w jego głębokich oczodołach. Siatka zmarszczek na czole złamana była w grymasie ponurej determinacji. Cała twarz Karla poorana była tymi splątanymi rysami, Sani nazywała je swoim dorzeczem co zawsze go bawiło.
  Dziś nie było to jej dorzecze.
 - Co ty robisz, Karl - spytała, widząc że znowu sięga po tę przeklętą siekierę. Głos pętał jej strach. - Odłóż to... Odłóż to zaraz! Proszę, Karl, proszę, odłóż to...
 - Nie.
  To nie był głos JEJ Karla, głos tubalny i głośny. Teraz głos jej ukochanego był cichy, jakby stłumiony. Głos, którego nie znała.
 - Karl, nie możesz, nie chcesz tego zrobić, nie możesz, da się coś z tym zrobić, naprawić, wyleczyć, kapłan Rory na pewno pomoże no i są te Czarne Statki, Karl, łaska Imperatora...
 - NIE!
  Z oczu Karla popłynęły dwie łzy. To przestraszyło ją jeszcze bardziej.
 - Łaska Imperatora - warknął Karl. - Imperator... Wiesz na czym polega jego łaska? Nie dasz żyć czarownicy, oto przejaw jego miłosierdzia! Ten twój wspaniały, pobożny Rory bez mrugnięcia okiem wezwałby do budowania szafotu. Nie mamy wyjścia, rozumiesz Sani? Absolutnie żadnej drogi wyjścia! Czarne Statki? Widziałaś kiedyś jakiś? Jeśli nawet istnieją, to omijają Nouveau Beziers szerokim łukiem, o ile w ogóle zdają sobie sprawę z istnienia tej kupy kamienia i łajna!
 - Błagam...
 - Nie dasz żyć czarownicy, zapomniałaś?
 - To twoja córka, Karl!
  Przez chwilę, krótką i błogosławioną chwilę Karl Trogan się zawahał. Przez chwilę.
 - Wyjdź lepiej z domu, Sani. Dziecko nawet tego nie poczuje. Wyjdź.
 - Ona ma na imię Tais. Nie zrobisz tego.
  Wstała i zablokowała drzwi do izby, w której spała jej córka. Ich córka.
  Karl podszedł powoli z opuszczoną głową. Skrzypienie desek podłogi uginających się pod jego ciężarem tworzyło dziwny kontrapunkt dla łkania jego żony.
 - Wyjdź. To musi być zrobione.
 - Nie, Karl opamiętaj się, to...
  Sani skupiła swą uwagę na jego prawej dłoni, dłoni z siekierą. Uderzenie lewej pięści całkowicie ją zaskoczyło, jej głowa odskoczyła i uderzyła we framugę drzwi. Sanella Trogan osunęła się na ziemię. Karl na chwilę mocno zacisnął oczy i jęknął. Otworzył drzwi.
  Troganowie nie byli bogaci, ale Tais była dzieckiem na które czekali aż dziesięć lat, więc przy urządzaniu jej pokoju nie szczędzili środków. Drewniane regały które Karl wykonał własnoręcznie uginały się pod ciężarem jej ubranek, zabawek, pieluszek i lekarstw. Pod oknem stała oparta o ścianę pomalowana na czerwono metalowa wanienka. Osobna szafka wypełniona była albumami z setkami zdjęć zrobionych małej istotce, którą Karl musiał teraz zabić.
  Tais spała w kołysce, kolejnym dziele jego rąk. Jej okrągłą buzię półrocznego niemowlaka wieńczyła niesforna burza kasztanowych włosów, zupełnie takich samych jak u matki. Leżała na boku, z paluszkami w buzi co pomagało jej w zasypianiu. Nad kołyską krążył leniwą orbitą drewniany konik na kółkach. Obecnie Tais potrafiła robić to nawet przez sen. To właśnie pozbawiło Karla ostatnich wątpliwości. A raczej: wątpliwości te odsunęło na bok, bo one nadal krzyczały mu z tyłu głowy przerażonym chórem. Ścisnął mocniej siekierę i zbliżył się do dziecka. Do wiedźmy. Do córki.
  Nie potrafił zapomnieć, co do niej czuł. Tais po urodzeniu wypełniła mu świat, stała się światem. Zawsze izolował się od ludzi, zamieszkał na farmie oddalonej o 15 kilometrów od najbliższego miasteczka, ale dopiero po narodzinach Tais poczuł, że może zupełnie się od nich odciąć, że obecność żony i córki tworzą mu samowystarczalne uniwersum napędzane miłością.
  Uniwersum, które rozpadło się miesiąc temu, gdy wokół Tais zaczęły lewitować przedmioty.
  Karlem szarpnął spazm szlochu. Zacisnął jeszcze mocniej pięść na stylisku siekiery, aż zabolało i zdołał się opanować. Spojrzał z nagłą nienawiścią na przybity do łóżeczka obrazek Imperatora walczącego ze smokiem. Sani uważała, że ochroni to córkę przed złem. Zdarł go i rzucił na podłogę. Teraz.
 - NIEEEEEEEE!
  Nie usłyszał jej wcześniej. Umazana krwią Sani wbiegła do pokoju z pałką w rękach, pałką znad drzwi wejściowych o której Karl zapomniał. Teraz był tak zaskoczony, że nie zdążył się uchylić przed ciosem, który spadł mu na bark i szyję. Trogan stęknął, zachwiał się i upadł na kolana, uderzając przy okazji kołyskę. Tais obudziła się i momentalnie zaczęła płakać, lewitujący konik zauważalnie przyspieszył. Karl spróbował wstać osłaniając głowę lewą ręką, ale drugi cios żony przebił się przez tę gardę, pałka ześlizgnęła się po jego dłoni i uderzyła go w skroń. Świat zakołysał się i Karl przewrócił się, instynktownie zwijając się w pozycję płodową.
  Tais już nie płakała, teraz wrzeszczała w spazmach rozpaczy. Pokój wypełniać zaczęły wirujące przedmioty porwane w nienaturalnym tańcu przez jej psychiczną siłę.
 - NIE ZABIJEEEEEEEEEEEESZ!
  Próbował doczołgać się do drzwi, ale kolejne uderzenia pałki momentalnie wybiły mu z głowy ten pomysł, niemal dosłownie. Szybko tracił siły, twarz zalaną miał krwią. Nie widział swojej siekiery, upuścił ją przy drugim upadku. Sani biła go z siłą, której u niej nie podejrzewał, siłą wynikłą z kompletnej histerii. Pokój wypełniało tornado mknących w różne kierunki przedmiotów. W powietrze wzleciała nawet wanienka. Karl ukrył głowę w ramionach.
  Ciosy pałki się urwały a Sani przestała krzyczeć. Do zamroczonego Trogana doszło to dopiero po kilkunastu sekundach. Otworzył oczy.
  Nie od razu zobaczył, co stało się z żoną, przed oczami latały mu bowiem brunatne cienie, poza tym jego przytępioną uwagę odwracały latające ciągle po pokoju zabawki Tais. Sani leżała pod drzwiami z jego siekierą wbitą w klatkę piersiową. Stylisko ciągle drgało, poruszane niewidzialnymi sznurkami przez pierwotny strach dziecka płaczącego w kołysce.
  Karl podniósł się chwiejnie i wziął Tais na ręce.
  Córka uspokoiła się w jego ramionach już po minucie. Zawsze to robiła. Zasmarkana i załzawiona uśmiechnęła się nawet do ojca, po czym zasnęła. Nie obudził jej nawet grad spadających na podłogę zabawek. Karl spojrzał jeszcze raz na zwłoki żony.
  Tais była tak delikatna, że mógłby ją zabić samymi rękami. Położył ją jednak z powrotem, tak ostrożnie jak tylko potrafił. Wyszedł z pokoju biorąc po drodze siekierę.
 
Poduszka Tais podniosła się i zaczęła wirować.


   Cóż, efekty przeszły moje oczekiwania. Tamta edycja miała moim zdaniem dwa lepsze opowiadania: Ósmy i Czas rozliczenia , ale w głosowaniu wygrał jednak Karl Trogan. Słusznie zarzucano mojemu tekstowi to, że jest on słabo zakotwiczony w lore WH40k: przecież tam czterdziestkowy jest jedynie sztafaż nazewniczy. Ale jednak czułem w środku, że ta ponura historia jakoś pasuje do grimdarku. Najwyraźniej inni podzielili to zdanie.

   BTW, opowiadanie miało mieć drugą, dłuższą część. Nazywać miała się Debellare superbos i dotyczyć miała dorosłej już Tais, która mierzy się ze swym psionicznym potencjałem. Nie ma już jednak SotM, więc i motywacja uleciała...

   BTW2: najważniejsze: Parcere subiectis zmieściło się w pierwszej wydrukowanej antologii fanfików spod znaku SotM :) Jeden z lepszych momentów mojego życia :)