niedziela, 9 sierpnia 2015

Bitwa na Sosnowym Polu

   W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy grać  w bitewniaki zdarzyło mi się ekstremalnie rzadko. Właściwie, to słowo "ekstremalnie" jest niedopowiedzeniem: w okresie tym grałem DWUKROTNIE. Oba te starcia stoczyłem w przeciągu ostatniego miesiąca, w związku z czym łatwo wyliczyć, iż moje siły zbrojne przez prawie cały ostatni rok przeżywały okres Długiego Pokoju. Ale ten czas się chyba powoli kończy i duża w tym zasługa Ostatecznego Zła popełnionego przez zbrodnicze (szalone, głupie, aroganckie: dopasuj sobie sam epitet, drogi czytelniku) Games Workshop: Age of Sigmar. To zamieszanie związane z tym niezwykłym krokiem szeryfów z Nottingham ponownie skierowało moje modele na wojenną ścieżkę. Obie moje bitwy ostatniego miesiąca rządzone były regułami AoS właśnie. Dziś chciałbym podzielić się refleksjami na temat drugiej z nich, stoczonej zaledwie przedwczoraj.

   Grałem z Drzewcem (moim bratem). Ponieważ nasze blaty zaginęły chwilowo w przepastnych lochach lokalnego domu kultury, za pole bitewne posłużył nam mój sosnowy stół. Stół ma niestety nieco niestandardowe wymiary (73x38 cali), co niestety odbiło się na przebiegu rozgrywki. Z uwagi na to, że nie za bardzo jeszcze znaliśmy (nieskomplikowane co prawda) zasady, to bitwa miała mieć kameralne rozmiary: nie przejmując się żadnymi compscorami uznaliśmy, że rzucimy przeciw sobie po siedem warscrolli. Ja wystawiłem swą ukochaną Bretkę, Drzewiec Wysokie Elfy.

Ordre de bataille:

BRETONNIA

Bretonnian Lord
Paladin Standard Bearer
Damsel of the Lady (piesza)
Knights of the Realm (12, FCG)
Grail Knights (5, muzyk)
Peasant Bowmen (16, FCG)
Field Trebuchet


HIGH ELVES

Tyrion
Teclis
High Elf Mage (konny)
High Elf Archers (10)
Silver Helms (12, FCG)
Ellyrian Reavers (8)
White Lion Chariots (2)

   Tereny wylosowaliśmy sprawnie (ten mechanizm losowania terenów jest jedną z lepszych stron AoS imho), doczepiliśmy też do nich magiczne właściwości. Generalnie, to niektóre tereny są istotne dla rozgrywki wyłącznie z uwagi na te magiczne dodatki, bo nie zauważyłem, by na przykład wzgórze wpływało na nią w jakikolwiek inny sposób (my uznaliśmy jedynie, że na jedno z naszych wzgórz nie można wejść z jednej z jego stron, zakończonej klifem). W trakcie samej bitwy zresztą żaden poważny efekt terenowy się nie zdarzył.

   Ustaliliśmy, że nie będziemy strzelać do combatu.

   Podczas rozstawiania stron popełniliśmy poważną gafę, gdyż obaj rozstawiliśmy jeden po drugim całe swoje armie za jednym zamachem, zamiast wystawiać unity naprzemiennie. Koniec końców po krótkiej myślowej symulacji okazało się, że starcie zaczną Bretończycy (poczułem się trochę nieswojo, bo przecież dotąd zawsze oddawałem inicjatywę przeciwnikowi :) ).


   Stół był niestety wąski, elfy wystawiły się wysoko, stąd JUŻ W PIERWSZEJ TURZE doszło do udanych szarż: Lord i Graale wbili się w Tyriona, Realmsi zaatakowali rydwany, zaś samotny paladyn popędził ku Teclisowi. Drzewiec przez chwilę się załamał :) Dodatkowo spadły bodajże dwa Srebrne Hełmy ustrzelone przez moich łuczników i treba. 




   Niestety, żadna z tych szarż nie zakończyła się zniszczeniem wroga. Zarówno Tyrion, jak i rydwany okazali się być ultraodporni na ciosy (Tyriona ostatecznie nawet zabiłem, ale zmartwychwstał :/ ), zaś BSB stał się przerażającym przykładem kostkowej nieudolności (przez kilka tur walki zdołał zadać Teclisowi zaledwie trzy rany). Sytuacja pogorszyła się jeszcze w turze Drzewca, gdy w boki moich lanc (no, prawie lanc) wbili się Ellyrianie (w Realmów) i Srebrne Hełmy (w Graali). Był to początek końca. Mojego końca.


   Były jeszcze dobre momenty. Damselka zdołała ubić wrażego maga, a trebusz dokonał eksterminacji Ellyrianów. To jednak nie mogło już odwrócić fali: w czwartej turze nie żył już mój Lord, Realmsi, Graale, BSB i Damsel (tę ostatnią rozstrzelali elfi łucznicy). Rydwanom zdołałem zadać tylko cztery rany, Teclisowi dwie... Po tej masakrze elfy dokonały zwrotu ku moim pozycjom strzeleckim, te przestały istnieć w piątej turze (przyspieszyła to jeszcze moja przegrana inicjatywa, dzięki której Drzewiec zagrał wtedy dwa razy z rzędu).

Last stand

   Wnioski. Siły nie były chyba zbalansowane: szczególnie dwaj bohaterowie imienni Drzewca siali u mnie śmierć i zniszczenie (w czym dzielnie wtórowały im lwie rydwany), co jednak nie wpłynęło na frajdę z gry; ta była naprawdę spora! Najbardziej szkoda mi formacji: fakt, że oddziały widzą wszystko wokół i mają naprawdę ogromną mobilność sprawia, że walki wręcz uniknąć jest naprawdę trudno, jeśli to w ogóle możliwe. To zdecydowanie ogranicza taktyczność rozgrywki, unity zachowują się jak magnesy, które nieubłaganie dążą do zderzenia. Tym niemniej w tym kostkowym chaosie występują jednak synergie między jednostkami, kolejność wybierania walczących jest ważnym taktycznym wyborem, a odpowiednio użyte tereny też potrafią wpływać na losy starcia. Na razie ciągle więc daję AoS szansę, aczkolwiek zdecydowanie szanse te będą rozgrywane w World That Was... To jednak temat na inną, bardziej fluffową przypowieść.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Hufiec Berengara Zielonego, część III

   Na początek trochę mechaniki.

   Uprzejmość szanownego autora warheimowych zasad sprawiła, iż poszukiwacze przygód bretońskiej proweniencji mają na starcie do dyspozycji nie 500, lecz 600 koron do wydania. Nic dziwnego zresztą, gdyż wierzchowce, czyli duma każdego bretońskiego kawalera są sakramencko drogie. Gdy rozpocząłem kompletować moją grupę, zupełnie naturalne było dla mnie, że przywódca grupy powinien konia mieć: Rycerz Graala bez konia wyglądałby trochę montypajtonowsko. Po dokupieniu Berengarowi jeszcze tarczy , pancerza i tym podobnych utensyliów wyszło mi, że kosztuje on 170 koron. Nic dziwnego, że graalowców w Bretonnii tak mało.

   Uznałem, że konna Bretonnia powinna być reprezentowana przez przynajmniej jeszcze jednego kawalerzystę. Ominąłem Rycerzy Drogi (bo żadnej figurki pomalowanej nie mam) i zaciągnąłem Rycerza Królestwa. Baldwin Błękitny z uwagi na posiadaną kopię nie był wcale tańszy niż jego szef: łącznie pochłonął mi również 170 koron. Po rekrutacji zaledwie dwóch bohaterów miałem już przekroczony pieniężny półmetek :)

   Mój rohirrimski Zbrojny wystąpić więc musiał w wersji mocno budżetowej: prócz posiadanego już na wstępie miecza dokupiłem mu jedynie średni pancerz. Dzięki tej mojej wstrzemięźliwości Po Prostu Pierre wyniósł mnie jedynie 55 koron. Miałem więc jeszcze 200 koron z drobnym hakiem do wydania, co przełożyło się na kolejne zakupy.


   Tajemnicza siła zwana w Bretonnii Panią Jeziora wiązała z Berengarem Zielonym jakieś tajemnicze plany, w związku z czym postanowiła pomóc mu w przeżyciu. Alienor stała się jej ku temu narzędziem: owa Panna Graala dostała wprost polecenie, by zaopiekować się młodym rycerzem. Szorstka to opieka, gdyż Alienor nie cierpi swego podopiecznego, ze wzajemnością zresztą.

   Ten mocno przechodzony już model damselki przeżył ze mną niejedną bitwę, z zaskoczeniem więc skonstatowałem, iż nie ma on nawet obrobionej podstawki :) Zaniedbanie w międzyczasie naprawiłem, płacąc przy okazji za Alienor jedynie jej podstawową cenę: 55 koron.


   Pierre (drugi już w drużynie) i Francois pochodzą z tej samej wioski, Retondes. Pierra 22 lata temu podczas zbierania chrustu leśny elf dźgnął sztyletem w oko, na co Bretończyk odpowiedział ciosem siekiery w głowę (Czarne Oko zawsze uważał, że z elfami należy targować się twardo i agresywnie). Razem z kuzynem Francois i przyjacielem Jaquardem wstąpił wtedy do wojska, niesiony chęcią odwetu na nieludziach. Ponieważ jednak służba polegała zazwyczaj narobieniu za ruchome tarcze dla nieprzyjacielskich trebuszy (bretońscy panowie uwielbiali toczyć spory wewnętrzne uważając, że tylko rodzimy przeciwnik jest tak naprawdę godny wykazywania się ich wojennym kunsztem), Pierre ostatecznie zdezerterował, ciągnąc Francois za sobą. Dziś gorzko tego żałuje: obaj śmiertelnie zakochali się w Alienor, co wywołało między kuzynostwem poważną różnicę zdań dotyczącą spraw fundamentalnych i nie tylko.

   Dwaj Piechurzy. Nie mogłem nie wziąć ich w charakterze łuczników, gdyż po prostu UWIELBIAM te modele: boks z szóstoedycyjnymi łucznikami jest IMHO najlepszym prezentem, który ta armia w szóstej edycji otrzymała. No, może obok Relikwiarza. Wraz z łukiem każdy z tych chwatów kosztował mnie 35 koron.


   Nikt w drużynie poza nim samym nie zna prawdziwego imienia Wesołka. Nikt też nie widział choćby cienia uśmiechu na jego twarzy. Wesołek jest arcykapłanem kultu Berengara Zielonego, kultu na razie skromnego, ale żelazna determinacja tego Pielgrzyma sugeruje, iż nie będzie to stan szczególnie długi. Religia Wesołka jest niemal monoteistyczna; prócz Berengara w sercu Wesołka jest jeszcze całkiem spore miejsce na kapliczkę poświęconą alkoholom we wszelkiej postaci. Wesołek podkreśla zawsze, iż pije wyłącznie w celach spirytualnych.

   Pielgrzym jest ostatnim regularnym członkiem drużyny. Nie wyposażyłem go w nic poza defaultowym mieczem, kosztował mnie więc 50 koron. BTW, tę figurkę też kocham. Resztę pieniędzy wydałem na najemnika, konkretnie na...


   ...Dargo Rottenbacha. Gdy Berengar ujrzał wizję tajemniczej włóczni ukrytej w kurhanie gdzieś na północy Imperium, Alienor uznała, iż drużynie koniecznie potrzebny jest jakiś miejscowy przewodnik. Na nieszczęście jedynym chętnym okazał się Rottenbach, niziołek z fatalną kartoteką, obecnie poszukiwany w trzech księstwach elektorskich. Dargo uznał, że z Rycerzem Graala wcześniej czy później wyemigruje do Bretonnii, gdzie długie ręce Imperium już go nie dosięgną.

   A teraz czekam na chrzest bojowy tej gromadki. Na szczęście mój brat już wyraził chęć przetestowania nowego systemu, mam nadzieję, że zapali się do niego równie mocno, jak ja.


środa, 29 lipca 2015

Hufiec Berengara Zielonego, część II

   Oto pierwszych dwóch towarzyszy Berengara Zielonego.


   Baldwin Błękitny pochodzi, podobnie jak Berengar, z północnego Quenelles. Zwany jest też Jedwabnym, co ma ponoć związek z jego uporczywą bezdzietnością. Pan na zamku Mortemer, trzykrotnie żonaty, obecnie wdowiec (wszystkie trzy jego małżonki popełniły samobójstwo, jedna rzuciła się na halabardę, druga dokonała autodekapitacji, trzecia metodycznie zamurowała się we własnym pokoju). Śmierć trzeciej żony wywołała pewne wzburzenie jej ojca, co wywołało w Baldwinie gwałtowną chęć udania się na wyprawę ku chwale ze swym odległym kuzynem, Berengarem Zielonym.


   Ojciec Berengara nie do końca zapomniał o synu. Wysłał wraz z nim swego starego nauczyciela szermierki, chłopa który osiągnął rangę seneszala na zamku Montbart: Pierra (usilne próby dorzucenia mu jakiegoś kolorystycznego przydomka Pierre zawsze zbywał czymś w rodzaju "Jestem Pierre. Po prostu."; jedynym jego ustępstwem wobec Berengara jest noszenie zielonego płaszcza, który nieodmiennie pogarsza jego i tak zły humor). Nie wiedzieć czemu, Pierre uznał w związku z tym, że popadł w niełaskę. Uwielbia zrzędzić i popadać w nostalgię.

   Cóż, nie mam niestety żadnego nadającego się modelu Zbrojnego (bo Zbrojny z pawężem jakoś nie nadaje mi się na poszukiwacza przygód), więc sięgnąłem do sojuszniczych sił Rohanu. Ten tu dżentelmen to bodajże Hama i ze względu na swoją krzepkość nie odbiega znacząco proporcjami od kolegów z WFB.

cdn (?)

poniedziałek, 27 lipca 2015

Waleczny hufiec Berengara Zielonego

   Właśnie wszedłem w okres hobbystycznego zauroczenia.

   Uwielbiam odmładzającą moc takich chwil. Tych momentów, gdy nagle zaczyna nie wiadomo do końca dlaczego płonąć we mnie podjarka. Tym razem trafiło na Warheim. Od wielu już lat miałem jakieś takie ciągoty w stronę Mordheima, jego oficjalnego starszego brata, bo co prawda nie wiedziałem do końca co to jest (poza tym, że gra się tam mniejszą ilością figur), ale miałem jakieś takie wrażenie, iż ma to coś wspólnego z mariażem bitewniaka z RPG. RPG! Mojej pierwszej hobbystycznej miłości! Miłości obecnie platonicznej zazwyczaj, z uwagi na brak większej ilości chętnych graczy. A tu wystarczałby jeden tylko przeciwnik... Coś takiego plasowałoby się na samym szczycie mojego fantastycznego Olimpu. Ale gdy już zaczynałem przeglądać podręczniki do Mord i War -heima, to przestawałem to robić już po kilku chwilach (a podejść miałem już kilka). SETKI stron zasad! Mi już przecież na to szkoda życia...

   Ale kilka dni temu znowu podjąłem próbę zaprzyjaźnienia się z Warheimem i tym razem szczęśliwie trafiłem na stronkę z wprowadzeniem. I zostałem kupiony, przynajmniej wstępnie. Kreowanie drużyny? Awanse między starciami? Uzupełnianie szeregów? Może i jest to przede wszystkim bitewniak, ale moje upragnione elemenciki RPG są tam również. Są i zachęcająco się uśmiechają. W dodatku: mogę sobie (przynajmniej na razie) grać modelami, które już posiadam! Potem zobaczyłem karty drużyn (stylistyka trochę rodem z WFRP, jakie zwykłe krateczki potrafią być piękne!) i mózg kompletnie już pogrążył mi się w oparach zauroczenia. Zauroczenia, jeszcze nie miłości. Nie przeczytałem jeszcze w całości reguł, nie stoczyłem żadnego starcia, może mi przejdzie... ale już wiem, że choćby dla tej chwili oszołomienia warto było na Danse Macabre zajrzeć!

   Pierwszą rzeczą którą zrobiłem (i na razie jedyną btw :) ), była kreacja drużyny awanturników. A właściwie: bohaterskiego hufca Rycerza Graala, który zapędził się na północne pogranicze Imperium i Kislevu. Na jego czele stanął ten monsieur:


   Berengar de Treillac pochodzi z Quenelles. W związku z położeniem zamku ojca na obrzeżach lasu Chalons, młody Bretończyk za hobby przyjął sobie zabijanie zwierzoludzi. Doszedłszy w tym do znacznej wprawy, Berengar postanowił zwiększyć sobie wyzwanie: postanowił w pojedynkę ubić trzy trolle włóczące się po okolicznych błoniach. Zamiast trolli znalazł jednak wędrowną bandę druchii zwiedzających dorzecze Morceaux na pokładach swych słabo zaprojektowanych, lecz efektownie wyglądających czarnych łodzi. De Treillac uległ... a właściwie uległby, gdyby (jak przynajmniej sam twierdzi) nie interwencja mitycznego Zielonego Rycerza.

   Nikt nie zna prawdy. Wiadomo tyle, że nieprzytomnego i straszliwie poranionego Berengara znaleziono w otoczeniu kilkudziesięciu bardzo gruntownie i metodycznie zabitych elfów. W to, co powiedział później o starciu młodzik nikt nie uwierzył z tej prostej przyczyny, że Berengar przy okazji oszalał. Uznał, że stał się cielesną wersją Zielonego Rycerza. W Bretonnii nawet w Mousillon wiedzą, iż szaleństwo jest oznaką świętości, stąd nikt nie starał się dyskutować z ułudami młodzieńca: zamiast tego ojciec wyprawił Berengara na poszukiwania Graala, a sam przelał swoje wszystkie nadzieje na młodszego syna (któremu przy okazji sam dobrał cele jego Błędnej Wędrówki, łącznie z opłaceniem grupy dyskretnych najemników do wcześniejszego zmiękczenia owych celów).

   A Berengar znalazł Kielich, bo Pani darzy pewnym afektem świętych szaleńców (nieszaleni kandydaci ostatecznie nader rzadko spełniają jej wygórowane moralne wymogi)...


cdn (?)

czwartek, 23 lipca 2015

Przekleństwo technologii

   Dziś krótka, zwięzła notka dygresyjna.

   Jak już wielokrotnie zaznaczałem, maluję słabo, w porywach średnio. Gdy wybierałem sobie fabularne tło do moich bretońskich zastępów, to wykreowałem sobie hrabstwo Montbart, którego dziedziczni władcy z rodu Soraille mieli przypadkowo bardzo łatwy do malowania herb :)
Herb rodu Soraille

Hrabstwo Montbart, północne Quenelles

   Malowanie tych szewronów nie wykracza poza moje możliwości, więc mniej znaczący lennicy panów na Montbart (erranci na przykład) oraz wszyscy kmiecie zaczęli je u mnie nosić. To znaczy: myślałem, że nie wykracza poza moje możliwości, dopóki nie zacząłem ostatnio bawić się w fotografowanie moich nowopomalowanych figurek...


   Żyłem w słodkiej nieświadomości, zanim nie spojrzałem na to powiększenie. Co więcej, gdy już to ujrzałem, to zacząłem to widzieć również "w realu". Przeklęty bądź wyścigu rozdzielczości! Zaprawdę, ignorance is bliss.

   BTW: moje ostatnie screeny zacząłem tworzyć za pomocą genialnej aplikacji Photoshop Mix, szczerze ją polecam wszystkim tym, którym zależy na czasie: stworzenie obrazu tego dobosza zajęło mi... około 30 sekund (plus kilka następnych poświęconych naniesieniu napisu).




poniedziałek, 20 lipca 2015

Kiosk

   - Panowie - powiedział - proponuję byście poszli i zmierzyli ten kiosk. Zobaczylibyście, że długość podestu wynosi 149 centymetrów, a więc jedną stumiliardową odległości Ziemia-Słońce. Wysokość od tyłu podzielona przez szerokość okienka daje 176 przez 56, czyli trzy i czternaście setnych. Wysokość z przodu wynosi 19 decymetrów, a więc tyle samo, ile liczba lat w greckim cyklu księżycowym. Suma wysokości dwóch narożników przednich i dwóch tylnych daje 190 razy 2 plus 76 razy 2 równe 732, czyli datę zwycięstwa pod Poitiers. 
U. Eco, Wahadło Foucaulta


   Zwykłe miejsca potrafią być niezwykłe. Na przykład kioski Ruchu.

   W ramach mojego hobbystycznego uaktywnienia w moje ręce trafiają przeróżne figurki, o niektórych z nich prawie zapomniałem. Jednym z moich znalezisk jest rzecz, która zewsząd opluwana i wyszydzana, dla mnie ma status relikwii: gazetki DeAgostini "Gry Strategiczne w Śródziemiu".

   Rzecz jasna to obciach. Słaba treść, zasady dla gimnazjalistów, zdjęcia z nienaturalnie szczerzącymi się statystami pochylonymi nad stołami* i co najgorsze: odbieranie mocy przerobowych tym słusznym systemom: WFB, WH40k czy innym Gorkamorkom. W dodatku figurki miały zupełnie inne (normalniejsze swoją drogą) proporcje niż warhammerowi herosi, więc LotR obłożony został niemal anatemą. Ale gdy tak patrzę na dwie pomalowane przeze mnie przed chwilą modele, to i tak odczuwam niemal wzruszenie. Nie są wcale szczególnie brzydkie (nie sugerujcie się malowaniem :) ). Mają zgrabne, całkiem dynamiczne sylwetki, przecież ostatecznie jednymi z designerów klimatu serii byli bracia Perry. Mają oczywiście swoje wady: poziom szczegółowości często zawodzi i detale się ze sobą zlewają, a już zupełnym horrorem są wielkie płaszczyzny zalane plastikiem, szczególnie przy okazji luźno zwisających elementów ubioru; tyle tylko że to standardowe wady bardzo wielu ówczesnych modeli GW (osławione figurki ze "Skull Pass" są imho o dwie klasy gorsze) wynikające z niedostatków technologicznych. Najważniejsze jednak jest coś innego: dla mnie kioski z tymi modelami stały się prawdziwymi portalami do rezurekcji mojego figurkowego hobby. Nie tylko mojego zresztą.


Twarz tego dżentelmena kompletnie mi nie wyszła. Względnie wyszła, zakładając że członka black metalowej kapeli malowałem. Co z uwagi na charakter malowanego nie musi mijać się z prawdą.


    Już tu pisałem, że po przygodzie z Warzone bitewniaki przestały dla mnie istnieć. W małej Chodzieży sukcesem było kupienie "Magii i Miecza", a kontaktów z Poznaniem już nie miałem. Pojawienie się serii DeAgostini było dla mnie niczym grom z jasnego nieba. Kupowałem jak najęty, czasem po kilka numerów naraz. Kupowałem i grałem, bo LotR wciągnął i kilku innych chodzieżaków, co stało się zaczynem powstania klubu bitewnego przy Chodzieskim Domu Kultury. I nie sądzę, by to był jedynie chodzieski fenomen. Szczególnie w małych miasteczkach jest pewnie cały legion ludzi, którzy grają lub do niedawna grali w bitewniaki właśnie dzięki DeAgostini. Bo to był ten jeden, jedyny raz gdy dzięki sile marki i reklamom telewizyjnym (bitewniak miał reklamy w polskiej telewizji!) to hobby zajrzało w okna mainstreamowi. I choćby nie wiem ilu ówczesnych nastolatków trzepnęło to później w kąt, to jednak sporo z nich pozostało. Pamiętajcie o tym, warhammerowcy, warmahordowcy et consortes. Elen sila lumenn omentielvo, LotR.





____________________________
* Nawiasem mówiąc, w XXI wieku GW mocno zmieniło swoje podejście do robienia zdjęć...

XXI wiek

XX...



sobota, 18 lipca 2015

Epitafium dla Bretonnii, część III

   Trochę już czasu minęło od drugiego odcinka, w międzyczasie Bretonnia naprawdę umarła (razem z całym światem), więc jest to chyba dobra okoliczność do kolejnych wspomnień o kraju znad Brienne i Grismarie. Dziś nadal będę myszkował w cieniu trzeciej edycji WFB, tym razem jednak w oparciu o suplement Warhammer Armies który na potrzeby "trójki" zastąpił drugoedycyjne Ravening Hordes.

   To moim zdaniem znamienne, że fluff Bretonnii zaczął ewoluować właśnie w tym zasadniczo niefluffowym podręczniku. Wydany jakiś czas po starcie trzeciej edycji (z chronologią mam tu mały problem, przed sobą mam podręcznik z 1991 roku, na Amazonie też znalazłem tylko taki, z kolei Mortimer na Cytadeli wskazuje na rok 1988; ta wcześniejsza data wydaje mi się prawdopodobna z tego względu, że nie sposób uwierzyć mi, iż GW czekało z WA aż cztery lata po wydaniu głównego podręcznika, tym bardziej, iż w samym rulebooku jest kilkanaście odniesień do WA właśnie; podejrzewam, iż edycja z 1991 jest drugim, poprawionym wydaniem), zaprezentował graczom kompletne listy armijne jedenastu frakcji wraz z kilkoma opcjami sojuszniczymi (wiele w tym nawiasem mówiąc egzotyki nieznanej lub słabo znanej dla młodszych bywalców Starego Świata, że wspomnę o regimentach fimirskich czy pigmejskich). Wśród nich jest i lista bretońska, pierwszy pełnoprawny armylist w historii tego królestwa. To on rozpoczął proces faceliftingu który bezpowrotnie zmieni Bretonnię.

   Facelifting był na razie delikatny, bo królestwo nadal mocno stało na swoich mrocznych, trzecioedycyjnych fundamentach. Była to armia, która wcale nie gardziła najemniczą pomocą, i to czasem mocno kontrowersyjną: stanowili ją na przykład Norsowie (usprawiedliwieni ewentualnie tym, że w owych czasach Norska nie stanowiła jeszcze punktu rekrutacyjnego dla Marauderów), Ogry (oni fabularnie zawsze byli najemnikami, więc też od biedy jeszcze by pasowali do nowszej Bretki) i... półorki! Półorki! Nawet Imperium z owego czasu nie najmowało półorków, lecz bretońska szlachta nie była aż tak wybredna. To państwo nie gardziło wtedy kuszą (posługujący się nią Arblastiers rekrutowani byli z bretońskich mieszczan) ani armatą (aczkolwiek była raczej rzadkością gdyż baterie L`Ordonnance wystawiane były tylko przez króla; z drugiej strony może być to odbicie ówczesnej absolutnej formy monarchii obowiązującej w Bretonnii). Nierycerskie regimenty Wielkiej Armii Bretonnii były tu liczne i brudne, a mroczny klimat settingu podkreślały ich malownicze nazwy: Villains, Rascals, Brigands... Tak, Bretonnia z pewnością nie wyszła jeszcze z cienia... ale jednak zaczęła już ten proces.


   Podłoże tych (na razie i tak delikatnych) zmian jest moim zdaniem oczywiste i wynika z prostego podporządkowania fluffu mechanice gry: Bretonnia musiała się czymś różnić od Imperium. Dotychczasowa podbudowa fabularna w ogóle nie sugerowała jakichkolwiek różnic które uzasadniałyby istnienie odrębnego armylista. Istniejące wcześniej wzmianki o bretońskim rycerstwie dały jednak designerom firmy szansę do pójścia w tym właśnie kierunku: stworzenia w renesansowym zasadniczo świecie trochę anachronicznej armii opartej na ciężkozbrojnym rycerstwie (co zresztą nie odbiegało jakoś zasadniczo od renesansowych wzorców, pod Pawią w 1525 rycerska w dużym stopniu armia Francji biła się przecież z lancknechtami Karola V). Do tego jednak trzeba było nagiąć trochę dotychczasowy fluff... i zrobiono to. W przedmowie do armylista czytamy, że bretońscy szlachetnie urodzeni są ucieleśnieniem rycerskich wartości i stanowią absolutną elitę ciężkozbrojnej kawalerii całego Starego Świata. Co więcej, są szarmanccy wobec pokonanych wrogów, honorowi i odważni, a jedyną ich wadą jest pogarda dla nisko urodzonych. Karol Złotogłowy z pewnością byłby zdziwiony tym opisem... W efekcie w zasadach mamy cztery różne jednostki rycerskie plus jedną kawalerię chłopską (czyli zupełnie tak samo jak dziś, choć nazwy były całkowicie inne).

   Jest też kilka innych drobiazgów, które zapowiadają przyszłe zmiany. Jeden z bretońskich zakonów rycerskich nazywa się Chevaliers de Notre Dame de Bataille. Notre Dame... aczkolwiek magowie są jeszcze mężczyznami :) W armyliście jest też wymóg posiadania co najmniej czterech bohaterów, takich bohaterskich warunków nie ma żadna inna ówczesna armia Starego Świata. No i jeszcze jedno: bretoński War Altar przechowywał kości otoczonych szacunkiem zmarłych. Nie, jeszcze nie Rycerzy Graala.

   Jeszcze nie.
Jeszcze nie damselka. Ale nazwa kultu urocza :)


CDN (?)

czwartek, 16 lipca 2015

Malifaux

   Jestem klimaciarzem.

   Nie, nie dlatego, że podczas moich rzadkich turniejowych przygód uprawiam warzywa na ostatnich stołach (chociaż faktycznie tak wyglądały te moje przygody). Jestem klimaciarzem, bo fabuła jest dla mnie istotniejsza niż reguły. Modele mają dla mnie wartość po pierwsze narracyjną, po drugie dopiero punktową. Są ambasadorami innych światów. Jestem na tym punkcie zafiksowany tak mocno, że nie potrafię grać czymś niepomalowanym i sproksowanym. Bo zaburza immersję. Niszczy kontinuum. Te doczepione do fantastycznych uniwersów fabuły są najczęściej płytkie i banalne, ale z jakichś względów przymykam na to oko. Wchodzę w te konwencje, byle były choć trochę pogłębione.

   W tym kontekście mój afekt do Malifaux jest niezrozumiały. Fabuła stworzona przez Wyrd znana jest przeze mnie powierzchownie, głównie z timeline`u zamieszczonego w podręczniku głównym. Nie dotarłem dotąd do żadnych innych źródeł fluffu, nie wiem nawet czy istnieją. Dlaczego więc Malifaux?

   Przez figurki.

   I nie chodzi mi jedynie o oszałamiającą precyzję ich wykonania, pomysłowość w eksploatowaniu motywów weird horroru czy niebywałe przywiązanie do szczegółu. W nich jest coś jeszcze: one same tworzą narrację, one same są fluffem. Nie potrafię ubrać do końca w słowa tego, co czuję gdy widzę te wszystkie małe cudeńka, ale ich choreografia, strój, mimika: to wszystko samo w sobie jest opowieścią. Maluję właśnie Witchling Stalkerów, którzy aż się proszą do wstawienia ich w jakąś statyczną dioramę. A przy okazji są tak cudownie skonstruowani, że pędzel sam wybiera odpowiednie ścieżki.

   Brawo, Wyrd. Brawo.



wtorek, 14 lipca 2015

Warsztat odżył

   ...podobnie jak Minas Kolmar. Przynajmniej na jakiś czas.

   Wysadzenie w powietrze Starego Świata obudziło we mnie chęć dokończenia "Epitafium dla Bretonnii", gdyż wreszcie temat stał się aktualny; nie tylko dla rycerzy Pani zresztą. Czas mi sprzyjał, gdyż nieubłagany czas przyniósł mi wakacje, zanim jednak usiadłem do podręcznika trzeciej edycji WFB (RIP), powróciłem do mojego Parszywego Warsztatu. I na razie tak wsiąkłem, że Bretka będzie musiała poczekać.

   Jak już kiedyś wspomniałem, malarzem jestem kiepskim. Nigdy mi jednak to nie przeszkadzało w epatowaniu bliźnich efektami tego mojego braku talentu. Jeślibym chciał to epatowanie ubrać jednak w jakiś sens, to może taki: partacze, nie zrażajcie się. Znośne efekty można w tym hobby uzyskać nawet bez malarskiego mistrzostwa.

   Wbrew temu, co kiedyś radził Fireant, nie potrafię malować tylko 2-3 figur jednocześnie. Nudzi mnie to. Malowanie regimentów to najgorsza strona wargamingu jaką znam. Rozumiem, dlaczego jest to nieprofesjonalne (trudno uzyskać wtedy spójność estetyczną oddziałów no i malowanie pojedynczego modelu przedłuża się w nieskończoność), ale po prostu ciężko mi się skupić na jednym celu przez dłuższy czas (bo speedpainting nie jest dla mnie). W związku z tym, moja obecna gromadka wygląda tak:


   Dosłownie wczoraj dwie figurki zostały ukończone. Obie z nich prezentowałem w poprzednim odcinku PW: to imperialny mag i chaośnicki Space Marine.


   Model pochodzi oczywiście z zestawu Dark Vengeance, który kupiłem na spółkę z moim kolegą preferującym lojalistycznych gwiezdnych marynarzy. Jakość modeli z nowych (powiedzmy od Island of Blood) zestawów startowych GW jest oszałamiająca. Dla mnie to była miłość od pierwszego wejrzenia. CSM z mrocznej zemsty byli zwiastunem odświeżenia stylistyki tej armii: słabo już przypominają swoich imperialnych byłych kolegów, korupcja i mutacje przeobraziły ich w monstra. Wyróżniają się już nie tylko rogami i kolcami, wyróżniają się licznymi deformacjami, piętnami Chaosu na ich sponiewieranych duszach. Jedynie Hellbrute jest tu słabszym punktem. Jakość DV sprawia, że aż kusi mnie by kupić podstawkę Age of Sigmar, choć stylistyka nowych sigmarytów absolutnie mi nie pasuje...

   Jak już kiedyś zaznaczyłem, postanowiłem nie iść z malowaniem w stronę Crimson Slaughter. Czerwonych CSM i SM jest od groma, poza tym fluff tego warbandu jakoś mnie nie porwał. Przez chwilę zastanawiałem się nad jakimś legionem rodem z Horus Heresy, ale ostatecznie poszedłem w stronę Synów Złośliwości (tfu, po polsku brzmi to beznadziejnie, może lepiej: Synów Złej Woli), motywację już na Minas Kolmar przedstawiałem. W pewnym momencie jednak stanąłem wobec dylematu: fluff fluffem, ale czarno - biały schemat kolorystyczny jakoś do mnie nie przemawiał... Tym bardziej, że jak każdy hobbystyczny partacz, mam problemy z cieniowaniem jasnych przestrzeni. Na szczęście takim jak ja z pomocą przychodzą washe... Postanowiłem zrobić pustynną wersję Synów, traktując ich kolorkiem Gryphonne Sepia (wash Citadel jeszcze sprzed powstania tych wszystkich shadów) i podkolorowując Bleached Bone. Okucia pokryłem kolorem Tin Bitz (to już citadelowy antyk, ale trochę mi jeszcze tych antyków zostało :) ) podbity na brzegach bodajże Auric Goldem. Wyszło imho naprawdę dobrze, więc umieszczony wyżej marynarz będzie wzorcowy dla mojej powstającej powoli bandy (poza podstawką, która jest jeszcze do poprawy) :)


   Drugi dżentelmen to mag ognia z Imperium (RIP). Przez kilka ostatnich lat kupiłem sobie trochę imperialnych modeli, choć nie dane mi było jeszcze nimi zagrać :) Mag jest naprawdę uroczym modelem, szczególnie w powyższej wersji. Przy jego sklejaniu pierwszy raz w mojej partackiej karierze użyłem na dużą skalę green stuffu łącząc trzy części, z których składał się płaszcz czarodzieja. Mam nadzieję, że widać iż nie widać łączeń :)

   I już na koniec: tworzy mi się też załoga do Malifaux. Poziom szczegółowości modeli Wyrd jest po prostu niesamowity. Szalony. Niebywały. Poniższa ręka Samaela Hopkinsa niech przekona niedowiarków. Zwróćcie uwagę na pistolet: rozmazanie grafiki ulotki na której leży najlepiej chyba pokazuje, jak małe jest to cudo...