Różnie sobie dawniej radziłem z bitwami, w których mnie masakrowano. To w ogóle problem, który mogłoby sobie przepracować wielu wśród nas. Nie piszę tu zresztą wyłącznie o starciach o jakąkolwiek stawkę: nawet zupełnie towarzyskie starcia potrafią budzić demony wojny. Kiedy bawisz się w wojnę, ona czasem bawi się tobą.
Gdy podczas mojego wczorajszego drugiego już spotkania z ósmą edycją WH40k siły Tau metodycznie wdeptywały mnie w ziemię stwierdziłem, że jednak w jakiś sposób wygrałem. Zracjonalizowałem tę klęskę i wyciągnąłem tyle z niej radości, ile było możliwe. A nie było to łatwe.
Moi Eldarzy zmierzyli się z Tau, tym razem dowodzonymi przez Grubego. Niestety tylko na 500 punktów, a nie potrafię się odnajdywać w takich mikroskopijnych formatach. W dodatku w ogóle nie myślałem nad tym, kogo włożę do tej małej rozpiski. No, przesadziłem. Wiedziałem, że chcę tam mieć Skorpiony, by od razu na początku starcia wyeliminować Fire Warriorów. Poza tym bez sensu chyba umieściłem dwa oddziały Troops: Guardianów i Avengerów (Guardians ze Starcannonem). I wreszcie kluczowa sprawa dla mojej katastrofalnej pomyłki rozpiskowej: ponieważ od lat mam forgowego Wraithseera, a nigdy jeszcze nim nie zagrałem w jego właściwej roli... to tym razem umieściłem go jako dowódcę. Nie zwróciłem przy tym uwagi na to, że niemal wszystkie jego moce psioniczne dotyczą jednostek, których w mojej armii nie było :)
Bitwa była jedną wielką brutalną rzezią.
Jedna rzecz mi się w niej udała, na samym początku. Przejąłem inicjatywę. Och, miłe złego początki! Skorpiony wyskoczyły na tyłach niebieskich komunistów, szykując się do szarży, a cała reszta moich sił ruszyła ku linii ruin, gdzie krył się wysunięty w infiltracji Ghostkeel. To był kolejny z moich kilku błędów, bo moja piechota nie miała przecież żadnych szans by zapestkować tego brutala, który w dodatku obniżał jej BS. W efekcie... strąciłem jego drona. Dysponujący silnym działem Wraithseer oczywiście nie trafił... Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że szarża mojego walkera spaliła. Szarża moich Skorpionów spaliła. A potem Tau zajęło się tym, co umie najlepiej. Strzelaniem. Wybili mnie do zera do połowy IV tury, w zamian tracąc cztery drony i jednego Warriora :D Z pięciu moich szarż do skutku doszła jedna (wszystkie jeśli dobrze pamiętam paliły o...... JEDEN CAL). Ta jedna jedyna sprawiła, że Ghostkeel dostał jedną ranę od mojego nieumarłego walkera. W swojej turze niebieski gnojek w białym pancerzu po prostu sobie poszedł. Zresztą, po drugiej turze grałem już tylko po to, by zniszczyć Tau jakąś jednostkę. Nie udało się :)
Ale chcę więcej! Ósemka mi się naprawdę podoba, jest dynamiczna i łatwa do zapamiętania, choć nie pozbawiona chyba wad (mieliśmy sporą zagwozdkę z tym, jak woundować jednostkę z różnymi wytrzymałościami, skoro alokacja ran jest później; okazaliśmy się na to za głupi, gdyż ostatecznie nie doszliśmy do zadowalających nas wniosków). Chcę więcej. I chcę wreszcie w to wygrać :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz