piątek, 1 września 2017

Tau po raz trzeci

     Jedna z dwóch bitew, które miały miejsce na 147. warsztatach bitewnych (taka lokalna chodzieska inicjatywa), ta, w której byłem aktywnym graczem. Bitwa z Drzewcem :) Wieloletnia bratnia saga znalazła wczoraj swą kolejną kontynuację.

     Starcie obliczone było na 1500 punktów. Po ostatnich dramatycznych doświadczenia z moją piechotą, tym razem postanowiłem zaeksperymentować i w ogóle z niej zrezygnować. W efekcie powstała następująca rozpiska:

Spearhead Detachment

Farseer (Singing Spear)

5 Fire Dragons

3 Dark Reapers

Falcon (wyrzutnia rakiet, Shuriken Cannon, targeting matrix)

Falcon (Bright Lance, targeting matrix)

Wraithlord (Bright Lance)

Super-heavy Auxiliary Detachment

Wraithknight (Suncannon, Scatter Laser, Starcannon)

     Założenie: KAŻDA moja jednostka ma mieć zdolność zrobienia krzywdy tym wszystkim suitom. Poza tym, dwa Falcony ze względu na swą przestrzeń transportową miały pomóc Dragonom i ich żałosnym zasięgom dotarcie do wroga (i ewentualnie Reaperom również, choć akurat oni rażą na budzące szacunek 48 cali).

Drzewiec przeciwstawił mi również dwa detaczmenty.

Patrol Detachment

Commander (2 drony)

Commander (2 drony)

Riptide

5 Fire Warriors

5 Fire Warriors

Hammerhead

Super-heavy Auxiliary Detachment

Stormsurge


     Rozstawienie: Dawn of War. Scenariusz: Secure and Control (dwa znaczniki, po jednym w każdej ze stref rozstawienia).






     Całość moich sił skupiła się na prawym skrzydle, między kamiennym obeliskiem a ruinami, gdzie leżał też jeden z dwóch znaczników. Drzewiec rozmieścił niebieskoskórych bardziej równomiernie, od ruin na moim lewym skrzydle (tam był drugi znacznik) do wzgórza naprzeciw ruin zajmowanych przez Ulthwe. Tam też pojawiły się najgroźniejsze jednostki Tau: Riptide i debiutujący na polu walki Stormsurge.

     Początek był dla mnie dramatyczny. Miałem zaczynać, ale Drzewiec użył swojej ZŁOTEJ KOSTKI i wyrzucił 6. Przejęcie inicjatywy. Byłem tak załamany, że mignęła mi myśl o natychmiastowej kapitulacji. Tau w typowej dla siebie postawie stand&shoot. Nawała ogniowa która trwała, trwała i trwała...

     Moi żołnierze wyglądali trochę jak bramkarze ostrzeliwani laserami przez kibiców-idiotów. Sześć markerów co rundę. Potem salwy bogatego arsenału Drzewca. W pierwszej rundzie jego siły zachowywały się trochę jak piechota liniowa z XVIII wieku: stały i strzelały (poza delikatnymi ruchami Commanderów, którzy nie mieli pola widzenia). Efekty: zraniony Wraithlord (chyba 2 woundy), Wraithknight (też 2), jeden z Falconów (1 wound) i wybity do nogi oddział Dark Reaperów, którzy nie zdołali dzięki temu zrobić w tej bitwie absolutnie nic (poza ściągnięciem na siebie ognia, co w sumie też powinienem docenić).

     Szczerze mówiąc, doznawałem już cięższych strat po takich kanonadach.



     Eldarzy rzecz jasna preferują wojnę manewrową. Dragoni załadowali się w związku z tym do Falcona "z rakietami" i pomknęli ku ruinom eldarskim. Falcon "z lancą" ruszył ku skrajnej prawej flance i ustawił się przy wieży. Farseer wszedł do ruin, obok niego stanął Wraithknight. Wraithlord jako jedyny nie poruszył się wcale, kryjąc się pod coverem danym przez obelisk. W fazie psioniki zdecydowałem, co będę robił w fazie strzelania: rzuciłem Doom na Riptida (i Guide na Rycerza). Tak, Riptide musiał umrzeć.


     W mojej pierwszej turze strzeleckiej wypaliłem do niego ze wszystkiego co miałem. Riptide DOWN!

     Druga tura. Drzewiec nieco załamany, aczkolwiek nadal najpotężniejszy zawodnik w kolorach Ta`un nadal przecież stał. Stormsurge... Ogień poddanych eterali skoncentrował się tym razem przede wszystkim na Falconie "z rakietami" (czyli tym transportującym Dragonów) oraz Wraithknighcie. Rycerz ustał stosunkowo nietknięty, natomiast potężnie poturbowany został Falcon: sześć ran i realne zagrożenie zniszczeniem. Fire Warriorzy ukryci w północnych ruinach skaleczyli też Wraithlorda, który stał już jedynie na bodaj 5 ranach... Tym niemniej: żadna jednostka mi nie spadła!


     Ponieważ Falcon transportowy był mocno pokiereszowany nie ryzykowałem już dalszej podwózki. Dragoni w drugiej turze wyskoczyli i znaleźli się w upragnionych 12 calach od Stormsurga. Uwielbiam zapach melty o poranku... 10 ran wypłaconych gigantowi mocno podkopało morale Drzewca. Kolejne ciosy zadane przez Wraithknighta, Wraithlorda i Falcony ostatecznie powaliły kolosa. Stormsurge DOWN!

     Trzecia tura. Siły Tau opanował duch banzai. Dwaj Commanderzy rozpoczęli marsz ku załamującemu się prawemu skrzydłu. Ofiarami ich ostrzału padli Dragoni (swoje trzy grosze dorzucili jeszcze Fire Warriorzy), wybici do nogi przez ostrzał. Tyle, że to był koniec moich strat... Kombinacja słabych rzutów Drzewca i dobrych moich sprawiła, że to były jedyne eldarskie ofiary tej tury.

     W mojej trzeciej turze Falcon "z lancą" dokonał głębokiego zagonu na tyły Tau, wchodząc w ich strefę rozstawienia i prując ogniem do Fire Warriorów na kamiennym wzgórzu (którzy okazali się być zaskakująco odporni, bo dwóch przetrwało tę rundę). Poobijany Falcon "z rakietami" wycofał się kontrolować znacznik. Dwóch maszerujących ku mnie Commanderów Tau spotkało się z kontrreakcją Wraithknighta i Wraithlorda. Ten pierwszy spalił niestety szarżę (na 4 cale wyrzucił 3...), ten drugi wszedł w walkę wręcz, ale niestety nie zdołał jeszcze powalić przeciwnika, który przeżył z jedną raną.


     Koniec był już bliski. Niezwiązany walką Commander z nieznanych dla mnie przyczyn ograniczył się do strzelania (mógł szarżować i pomóc swemu walczącemu z Wraithlordem koledze). Ostrzał Commandera i Hammerheada mocno poturbował Wraithknighta, który spadł do 13 punktów życia (z 24). Tym niemniej, w walce wręcz drugi z Commanderów uległ wreszcie Wraithlordowi. W mojej rundzie zmasowany ogień zniszczył drugiego Commandera, Hammerheada i resztkę Fire Warriorów na wzgórzu. W tym momencie w armii Tau żył już tylko JEDEN z Fire Warriorów ukrywający się w ruinach na północy....

     Przeżył piątą turę, bo ukrył się tak, że go po prostu nie widziałem. Drzewiec desperacko chciał, by przeżył chociaż on.



     Ale ZŁOTA KOSTKA nie zadziałała po raz drugi. Zamiast wyrzucić 1 lub 2, co skończyłoby grę już po piątej turze, wyrzuciła chyba 3... W efekcie...



     Wynik: 8-1 (slay the warlord, dwa znaczniki, linebreaker - first blood).

     Wnioski? Ogień Tau nie jest już tak straszny, jak niegdyś. Co więcej, te wielkie machiny niebieskoskórych są stosunkowo miękkie (ich Lord of War ma tylko 20 woundów, nie wiem, czy jest inny który ma równie mało). Falcony nie są już tak niezniszczalne jak kiedyś, ale nadal potrafią sporo na siebie przyjąć.


sobota, 26 sierpnia 2017

Rycerze

     Było tak.

     Łzy Ishy wycofywały się już z nieszczęsnej planety Urartu, gdy nadleciały Kruki. Eldarzy zrobili tu już prawie wszystko, co chcieli zrobić. Sanktuarium Khorna było zniszczone. Czarnoksiężnik zabity. Pozbawione dowództwa Szkarłatne Kohorty pogrążone w bratobójczych walkach. Potencjał przemysłowy unicestwiony. Astroporty w płomieniach. Pajęczy Zwój z koordynantami portalów Drogi przejęty i zabezpieczony. Faeril Adhesaan, autarcha Łez, był zadowolony. Uznając, że nie można dłużej już czekać, zarządził ewakuację.

     Jak już wspomniałem, wtedy właśnie nadleciały Kruki. Krwawe Kruki.

     Z sojusznikami z rodu Terryn.

     Pierwsze ciosy Astartes spadły na Szkarłatne Kohorty, autarcha wiedział jednak, że siłom Ulthwe nie zostało już dużo czasu. Eldarzy nie przewidują takich rzeczy. Oni o nich wiedzą. Mon-keigh musiały być odciągnięte od miejsca translacji do Pajęczej Drogi, bo ich jednostki uderzeniowe znajdowały się zdecydowanie zbyt blisko. By odciągnąć ludzi od portalu, autarcha wysłał im na spotkanie naprawdę dużą przynętę.


***

     Bitwa na 1000 punktów, Aeldari kontra Space Marines wspierani przez imperialnego Rycerza. Bitwa olbrzymów, bo z mojej strony wyszedł Wraithknight :)

     Jak widać, Julek wystawił przeciw mnie dwie drużyny tacticali podzielone na dwa pięcioosobowe składy. Prócz tego Knight oraz Librarian w terminatorce, który na polu bitwy pojawił się w pierwszej turze z deep striku. Ja z kolei postanowiłem za wszelką cenę wystawić się w batalionie... i udało się. Niestety, w związku z tym wszyscy moi Avengerzy i Guardiani byli absolutnie goli. I średnio weseli.
     Misja Big Guns Never Tire. Rozstawienie Dawn of War. Imperium uderzyło pierwsze.

***

     Toril wiedział, że umrze i przestało go to już obchodzić.
     Z jego drużyny Mścicieli żył już tylko on i Bras, dwa granatowe cienie na ścianie baszty w ruinach Ut Szar. Ogień mon-keigh z pobliskiego wzgórza zabił pozostałych i niedługo już zabije ich.
     To nic. Mon-keigh ginęli również. 
     - Kolejna małpa nie żyje - krzyknął Bras wychylając się za róg wieży. - Khaine!
     Bras był młody i agresywny i Toril często myślał, że powinien wybrać świątynię Skorpiona na swej Drodze Wojownika. Ta agresja była dobra, ukierunkowana przez świątynię Asuryana dawała pewność i determinację, obie dalekie od zdradliwych podszeptów Niewysłowionego. Teraz jednak zamykały mu oczy na prawdę. A prawda była taka, że nie mieli już szans. Nie po tym, jak pod ogniem kroczącego ku nim monstrum oraz zwykłych mon-keigh obleczonych w czerwone pancerze legł Prorok. Obecnie kupowali jedynie czas reszcie uciekającej z Urartu armii.
     Ziemia zadrżała pod stopami biegnącego Upiornego Rycerza, szarżującego na stalowego lewiatana Imperium. Ziemia zadrżała, ale dreszcz który przeszedł Torila nie wynikał tylko z jej drgań.

***


     Bitwa skończyła się oczywiście moją klęską, jak zawsze w 2017 roku :) Jak widać na powyższej mapce, ja starałem się raczej bronić przy znacznikach, a Julek agresywnie dążył do zwary. Do takowej doszło na przełomie 2 i 3 tury... i było to starcie niemal tytaniczne. Dwie szarże Knighta i dwie Wraithknighta, efekt darmowego fall backu przyniosły nam furę emocji i funu. Ostatecznie z tego tytanicznego (niemal) starcia zwycięsko wyszedł Wraithknight, powalając swego imperialnego rywala mając zaledwie 4 woundy w zapasie. Za mało... Mój rycerz zdążył jeszcze zadeptać librariana przeciwnika, gdy ostatnią ranę (3 wcześniej odebrała mu melta bomba) zabrał mu... bolter jednego z Astartes koczujących przy stawku na lewej flance.

***

     Nie zauważył śmierci Brasa. Po prostu kątem oka zobaczył jakąś czerwoną plamę na ścianie tuż obok niego i już wiedział. Nie obejrzał się nawet. Młodzieńczy entuzjazm tego aeldari wyciekł wraz z jego płynem mózgowym na szare, zerodowane kamienie baszty Ut Szar, karmazynowa inskrypcja w tajemnym, nieznanym języku. Chwilę wcześniej na ziemię runął Upiorny Rycerz i Toril przysiągłby, że w jego końcowym jęku słychać było ulgę. Małpy w czerwonych pancerzach były wszędzie. Znikąd nie dobiegały go już strzały.
     Grupa mon-keigh zaszła go od tyłu. Szli w swoich prymitywnych, grubo ciosanych pancerzach z bronią, która samym swoim kształtem krzyczała swą brutalnością. Szumiał wiatr, gnany wznieconymi przez wojnę pożarami.
 - Poddaj się, lub giń - warknął gardłowo, zwierzęco jeden z napastników.
     Toril za miesiąc miał zejść z Drogi Wojownika. Chciał tego i się tego bał. Dziś nie było już strachu. Tylko wiatr.
     Podniósł katapultę i zamknął oczy.
     Tylko wiatr.

***



     Przegrałem jak sądzę z kilku powodów. Po pierwsze: za wszelką cenę chciałem mieć batalion i +3 do command pointów... no i miałem, tyle że w przeciwieństwie do Julka, u którego każdy oddział coś znaczył, u mnie cokolwiek znaczyli jedynie psionicy i Wraithknight. Najbardziej fatalnie wyglądało to u Guardianów, którzy byli pozbawieni swojego działka i w związku z tym ich broń strzelecka miała 12 cali zasięgu... 
     Po drugie: fatalnym błędem było obsadzenie mojej lewej flanki pojedynczą piątką Avengerów. No chciałem kontrolować znacznik, ale... w starciu z Astartes nie mieli wielkich szans, tym bardziej, że to oni startowali w tej bitwie pierwsi. Tym samym trochę za darmo straciłem 1/3 troopsów.
     Po trzecie: niepotrzebnie szarżowałem na Knighta. Pół biedy, że od czasu do czasu oberwałem z overwatcha. Najgorsze było jednak to, że nie zdawałem sobie sprawy z absurdalnej wartości bojowej w melee właśnie tego julkowego Wardena. Jego łapa bije z siłą 16 i zadaje D6 obrażeń. Gdy raz dwa takie ciosy przedarły się przez moją obronę, to zainkasowałem tuzin ran i nagle mój Wraithknight znalazł się na krawędzi przeżycia (a wcześniej absolutnie kontrolował to starcie i zmasakrował Wardena ogniem swego SunCannona.
     Tak czy inaczej, było wspaniale :)

sobota, 19 sierpnia 2017

Rzeź


   Różnie sobie dawniej radziłem z bitwami, w których mnie masakrowano. To w ogóle problem, który mogłoby sobie przepracować wielu wśród nas. Nie piszę tu zresztą wyłącznie o starciach o jakąkolwiek stawkę: nawet zupełnie towarzyskie starcia potrafią budzić demony wojny. Kiedy bawisz się w wojnę, ona czasem bawi się tobą.

     Gdy podczas mojego wczorajszego drugiego już spotkania z ósmą edycją WH40k siły Tau metodycznie wdeptywały mnie w ziemię stwierdziłem, że jednak w jakiś sposób wygrałem. Zracjonalizowałem tę klęskę i wyciągnąłem tyle z niej radości, ile było możliwe. A nie było to łatwe.

     Moi Eldarzy zmierzyli się z Tau, tym razem dowodzonymi przez Grubego. Niestety tylko na 500 punktów, a nie potrafię się odnajdywać w takich mikroskopijnych formatach. W dodatku w ogóle nie myślałem nad tym, kogo włożę do tej małej rozpiski. No, przesadziłem. Wiedziałem, że chcę tam mieć Skorpiony, by od razu na początku starcia wyeliminować Fire Warriorów. Poza tym bez sensu chyba umieściłem dwa oddziały Troops: Guardianów i Avengerów (Guardians ze Starcannonem). I wreszcie kluczowa sprawa dla mojej katastrofalnej pomyłki rozpiskowej: ponieważ od lat mam forgowego Wraithseera, a nigdy jeszcze nim nie zagrałem w jego właściwej roli... to tym razem umieściłem go jako dowódcę. Nie zwróciłem przy tym uwagi na to, że niemal wszystkie jego moce psioniczne dotyczą jednostek, których w mojej armii nie było :)


     Przeciw mnie stanęły siły bardzo szczupłe liczebnie, acz takie same punktowo. Prócz standardowych Warriorów i Commandera, nad polem bitwy górował masywny Ghostkeel. Wylosowaliśmy misję Relic, aczkolwiek nikt się tym znacznikiem w trakcie bitwy nie zainteresował...

     Bitwa była jedną wielką brutalną rzezią.

     Jedna rzecz mi się w niej udała, na samym początku. Przejąłem inicjatywę. Och, miłe złego początki! Skorpiony wyskoczyły na tyłach niebieskich komunistów, szykując się do szarży, a cała reszta moich sił ruszyła ku linii ruin, gdzie krył się wysunięty w infiltracji Ghostkeel. To był kolejny z moich kilku błędów, bo moja piechota nie miała przecież żadnych szans by zapestkować tego brutala, który w dodatku obniżał jej BS. W efekcie... strąciłem jego drona. Dysponujący silnym działem Wraithseer oczywiście nie trafił...  Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że szarża mojego walkera spaliła. Szarża moich Skorpionów spaliła. A potem Tau zajęło się tym, co umie najlepiej. Strzelaniem. Wybili mnie do zera do połowy IV tury, w zamian tracąc cztery drony i jednego Warriora :D Z pięciu moich szarż do skutku doszła jedna (wszystkie jeśli dobrze pamiętam paliły o...... JEDEN CAL). Ta jedna jedyna sprawiła, że Ghostkeel dostał jedną ranę od mojego nieumarłego walkera. W swojej turze niebieski gnojek w białym pancerzu po prostu sobie poszedł. Zresztą, po drugiej turze grałem już tylko po to, by zniszczyć Tau jakąś jednostkę. Nie udało się :)

     Ale chcę więcej! Ósemka mi się naprawdę podoba, jest dynamiczna i łatwa do zapamiętania, choć nie pozbawiona chyba wad (mieliśmy sporą zagwozdkę z tym, jak woundować jednostkę z różnymi wytrzymałościami, skoro alokacja ran jest później; okazaliśmy się na to za głupi, gdyż ostatecznie nie doszliśmy do zadowalających nas wniosków). Chcę więcej. I chcę wreszcie w to wygrać :)


środa, 2 sierpnia 2017

SotM: Hasta Prima

     Oto czwarta już część moich zmagań w ramach Story of the Month. Tym razem związana z XIV edycją konkursu. Zanim jednak o tym...

     Zaczynał się chyba najlepszy czas dla SotM. Do ekipy zarządzającej projektem dołączył Fireant, którego dziełem była naprawdę znakomita, niestety nieistniejąca już strona domowa konkursu. Co więcej, fandom zdobył się na wydanie antologii sześciu wybranych opowiadań (znalazł się w nim i mój debiut, "Parcere Subiectis"). Jego okładkę widać obok, a recenzję można przeczytać u Inkuba. Jeden z pięciuset egzemplarzy spoczywa na mojej półce :)

     Tematem czternastej edycji SotM był "Uczeń i mistrz". Kontynuowałem tu eksplorację Sektora Artakserkses, po raz drugi przyglądając się postaci Uzurpatora, heretyka który wymyślił sobie, że zbuduje tam nowe, lepsze Imperium. Szybko się zorientujecie, że jest on tu jedynie tłem, choć jest tu jednym z tematycznych "uczniów". Niestety, fabułka nie zdobyła szczególnego uznania u jurorów i nie znalazła się nawet na podium (aczkolwiek jakieś tam punkty zebrała :) ). Mój pech polegał na tym, że była to naprawdę niebywale silna jakościowo edycja... (tutaj znajdziecie zwycięzcę, "Niesłyszalną pieśń" Razielusa).

Hasta Prima


Ziemia drżała, kwitnąc czerwonymi kwiatami przemocy. Pozycje rebeliantów w Hasta Prima dogorywały, mielone na pył trwającą już kwadrans straszliwą artyleryjską nawałą XI Kohorty Uderzeniowej XXXII Regimentu Lazzańskich Bersalierów. Umęczona ziemia podnoszona raz za razem potężnymi eksplozjami w powietrze niosła się szarym tumanem w kierunku czekających w gotowości sił imperialnych. Aelfryd Piano powstrzymał z trudem grymas uniesienia, szarpnął krótko za swą siwiejącą już brodę i odwrócił się do stojącej obok Vodosian. Wyrazu twarzy adiutantki nie sposób było odczytać, skrywał się w cieniach nocy. Szkoda.
Generał Piano stał na płaskim dachu betonowego, czteropiętrowego bloku, który na Vieux Beziers uchodził za drapacz chmur. Południowa Hasta była od miesiąca w rękach Lazzańczyków, szef sztabu Aelfryda miał sporo czasu by wybrać lokację, która by go zadowoliła. Piano uwielbiał oglądać z bliska początki swoich ofensyw, ten budynek był do tego celu idealny. Loża triumfatora dawno zaplanowanego triumfu. Po tym przełamaniu frontu kultyści Ramessu Casslehorna zostaną odepchnięci aż do Amaloth. Sic semper traditor.
- Zostały dwie minuty, generale - powiedziała Vodosian. Głos miała zupełnie wyprany z emocji. - Drużyny pionierów ruszyły.
Piano był na tym dachu tylko z nią. Cóż, był tam jeszcze Wulfhere, ale o istnieniu tego strażniczego psa generała łatwo było zapomnieć, stary bersalier siedział oparty plecami o komin wentylacyjny i półdrzemał. Tylko Aelfryd i jego adiutantka. Piano uwielbiał kumulować sukcesy.
I skowyt adrenaliny w głowie, to uwielbiał jeszcze bardziej.
Piętro niżej narastał brzęczący jazgot jego sztabu. Zgodnie ze swym starym zwyczajem, Piano przerzucił go tutaj dopiero kilka godzin temu, co przysporzyło mu wśród oficerów przydomek "Raptownego Fryca" (lub "Szybkiego Skurwysyna", gdy nie było go w pobliżu). Rozpędzający się wolno do ofensywy XXXII Regiment generował w sztabie hałas, który docierał na dach nawet pomimo artyleryjskiej nawały miażdżącej resztki heretyckich pozycji na popiół. Jaki piękny moment. Jaka wspaniała chwila.
- Nie zrozumiem ich. Nie potrafię.
Vodosian spojrzała na niego z błyskiem zaskoczenia w oczach.
- Sir?
- Heretyków, Vodosian. Szaleństwo jest jednostkowe, a oni zbiorowo ulegli tej halucynacji.
- Halucynacji, sir?
- Temu dziecinnemu absurdowi o kosmicznej miłości, Vodosian. O sile przebaczania. Ten ich Uzurpator zdołał im jakimś cudem wmówić, że litość i miłosierdzie jest istotą człowieczeństwa. Jego sensem. Cóż za stek bzdur! Jak obłęd tego rodzaju mógł zwieść całą planetę?!
- Nie wiem, sir. Ktoś im za słabo wytłumaczył, jak wygląda prawda.
Adiutantka już na niego nie patrzyła, w jej oczach płonęła pożoga znad stanowisk rebeliantów. Generał uśmiechnął się drapieżnie.
- Masz rację, Vodosian, ktoś zawiódł. To jednak żadne usprawiedliwienie. Nawet bez Administratum, bez Eklezjarchii i Gwardii powinni rozumieć, jakim najwspanialszym darem obdarzył nas Imperator.
Ogniowa nawała cichła. Bersalierscy pionierzy powinni już docierać do pozycji Uzurpatora.
- Co jest tym darem, sir? - spytała cicho adiutantka, ciągle patrząc na zmiażdżoną imperialną pięścią Hasta Prima.
- Ależ nienawiść, Vodosian, nienawiść - odparł Aelfryd, nadal się uśmiechając. - To nienawiść jest kręgosłupem ludzkości, jej tarczą i jej mieczem.
- Ale... Czy Imperator nie kocha swego ludu? Czy to nie miłość popchnęła go do ostatecznego poświęcenia?
Jej głos zadrżał delikatnie. W ciszy, która teraz zapadła generał usłyszał to aż nadto wyraźnie. Wszechświat wstrzymał oddech. Znowu.
- Vodosian, głębia błędu, w którym tkwią ci heretycy polega właśnie na tym, że do takiego czynu zdolna jest jedynie nadistota. Tylko Imperator. My, ludzie, zdolni jesteśmy jedynie do miłości małej, egocentrycznej, skupionej na naszych marnych życiach, na naszych ułomnych pragnieniach. Nasza miłość to pył w obliczu majestatu galaktyki. Taka miłość umiera wraz z nami, nasi wnukowie nie będą o niej już nawet pamiętać. Imperator wiedząc o tym dał nam dar nienawiści. Prawdziwa, czysta nienawiść nie ma nic z egoizmu, jej jasny płomień potrafi strawić cię do kości, a ty i tak będziesz go podtrzymywać. Trwamy tylko dzięki niej, ona napędza nasze dłonie podczas wojny, ona otacza nasze serca pancerzem chroniącym jej przed fałszywym miłosierdziem. Nawet miłość Imperatora wynikała z nienawiści do wrogów jego ludu.
Cisza była już niemal absolutna, nawet sztab zamilkł w oczekiwaniu na pierwsze meldunki.
- Szkoda, że nie potraficie tego zrozumieć, Vodosian.
Drgnęła.
Wyprowadził cios lewą pięścią w jej brzuch. Była zbyt zaskoczona, by reagować, zgięła się z cichym stęknięciem, przyczepione do mundury fetysze zagrzechotały. Uderzenie kolanem w twarz odrzuciło ją w drugą stronę, upadła bezwładnie niczym kukiełka po oberwaniu sznurków. Aelfrydowi przed oczami zamigotały czerwone plamy. Kopnął ją jeszcze cztery razy zanim furia pozwoliła mu znowu myśleć.
- Ty kurwo... - wystękał dysząc. - Byłaś dla mnie jak córka... Pierdolona suko...
Wulfhere podszedł do niej i beznamiętnie zaczął ją przeszukiwać. Ciągle była przytomna, patrzyła na niego... ze smutkiem?
Dowiedział się dziesięć dni temu. Jej zdrada była tak absurdalna, tak abstrakcyjna, że w pierwszej chwili chciał rozstrzelać oficera Bezpieczeństwa który przyszedł z dowodami. Przecież ona... przecież Vodosian...
- Wszystkie twoje meldunki... zostały przechwycone. I zmienione... Hasta Prima... to również twoje dzieło, kurwo. Wczorajszy atak... to wasze zwycięstwo pod Tarchesion... to tylko gra. Moja gra.
Verum Imperator zawsze cię podziwiał, Fryc.
W głowie Piano znowu zaczęła wrzeć furia, ale nadbiegający łącznik sztabu odwrócił jego uwagę.
- Pilnuj jej - warknął do Wulfhere i zerknął na płonące pozycje wroga. W powietrzu zaczął narastać ryk tysięcy bersalierów, którzy właśnie rozpoczynali swoją szarżę.
- Byłeś dla nas jak nauczyciel. Mistrz.
Zamknij się, kurwo.
- Wszystko w porządku, poruczniku? - zagadnął do łącznika, niedbale odpowiadając na salut. Młody chłopak, z pewnością z ostatniego zaciągu. Rzadki zarost nie zakrywał grymasu zmieszania na jego twarzy.
- Pionierzy przejmują szaniec po szańcu, generale. Bez oporu. Nie znajdują prawie żadnych ciał wroga.
Gardło Aelfryda nagle ściśnięte zostało przez strach.
- Imperator Ramessu Casslehorn każe nam uczyć się od najzdolniejszych wrogów.
Odwrócił się do niej. Ciągle na niego patrzyła. Ze smutkem, ale nie złamana.
- Fryc, pokazałeś nam już kilkukrotnie, jaką siłę daje zaskoczenie. Mistyfikacja. Unik. Gra pozorów.
- Biegnij na dół, poruczniku - warknął Piano. - Natychmiast zatrzymajcie tyle batalionów, ile zdołacie. JUŻ!
- Pozwoliłam się zdemaskować. W geście miłości. Byś mógł zagrać po raz kolejny.
Wyszarpnął pistolet. Wulfhere odsunął się od niej, patrząc na niego pytająco. Nie powinien jej jeszcze zabijać... nie powinien...
- Zagraliśmy w twoją grę, nauczycielu. Myślę, choć nie mogę być pewna, że Verum Imperator zrozumiał, jaką lekcją miał być dla nas Tarchesion.
Palec na spuście drżał.
- Czy jesteś z nas dumny?
Hasta Prima znowu zakwitła czerwonym, gorącym kwieciem. 

środa, 26 lipca 2017

Odejście imperatora

     Tom Kirby 13 września odchodzi z GW!

     Nigdy dotąd nie napisałem tu spontanicznego posta, ale ten news zasługuje na taki wyjątek. Tom Kirby zajmuje specjalne miejsce w sercach fandomu. Były CEO firmy uosabiał sobą wszystko to, co było w GW nienawistnego: pogoń za pieniądzem doprowadzona do absurdu, brak kontaktu ze środowiskiem graczy, wojny kopyrajtowe, przesunięcie targetu klienckiego na okolice dziesięciolatków, lekceważenie balansu, olanie sceny turniejowejbeztroskie likwidowanie list armijnych (a ostatnio nawet całego świata). Kirby nigdy chyba nie rozumiał idei, która stała za powstaniem GW, dla niego była to firma modelarska (co miało tę dobrą stronę, że jakość modeli GW nadal jest absolutnie topowa). Nie wiem, czy ten były urzędnik podatkowy kiedykolwiek zagrał w którąkolwiek z gier które wydawał.

     Kirby związany był z zarządem GW już od 1986 roku, czyli od czasów, gdy firma przeżywała swój Złoty Wiek. To on przeprowadził sławny buyout w 1991 (to wtedy też ostatecznie przejął władzę nad firmą), to on wprowadził GW na giełdę londyńską w 1994. Aż dziwne, że przez tyle lat nie przesiąkł specyfiką przedsięwzięcia, którym kierował. Dwa lata temu ustąpił z pozycji CEO (na rzecz Kevina Rountree), ale nadal funkcjonował w firmie jako non-executive chairman. Plotki głoszą, że od tej pory rósł konflikt między starym władcą a nowym przywództwem (podobno do takiego stopnia, że posiedzenia zarządu organizowano w datach, które uniemożliwiały Tomowi uczestnictwo; nie wierzę w to szczególnie, ale lubię tę pogłoskę ;) ). Tu i ówdzie w oficjalnych materiałach firmy z Nottingham przemycano drobne złośliwości wobec byłego imperatora ("we are the New GW" w zapowiedzi ósmej edycji 40k :D ). Ciekawy jest tu też tajming. Wczorajsze ogłoszenie ZNAKOMITYCH wyników finansowych GW za ostatni rok stanowi ostateczny dowód na to, że skorygowanie kursu przez Kevina Rountree okazało się gigantycznym sukcesem. Kirby nie może już wrócić na białym koniu na tron by ratować firmę w opałach.

     To nie jest tak, że widzę w panowaniu TK same wady. To on dostrzegł potencjał w literaturze settingowej i aprobował powstanie Black Library. Wydawane za jego czasów podręczniki i figurki osiągnęły poziom edytorski, który jest absolutnym wzorcem dla innych form z branży. To za mało jednak, by go lubić. Beztroskie uśmiercenie Starego Świata (o którego potencjale świadczy chociażby sukces ostatniego Total Wara i fakt, że za chwilę powstanie czwarta edycja WFRP w Starym Świecie właśnie osadzona) jest jednak rzeczą, której nie potrafię zrozumieć. Gdyby tego jeszcze nie zastąpiono tym różnobarwnym amalgamatem wszystkiego w postaci Mortal Realms...

     Tom Kirby pozostanie w firmie jako konsultant jeszcze 12 miesięcy (nie licząc tych wszystkich posiadanych przez niego akcji, nie znam stanu obecnego, ale jeszcze sześć lat temu miał ich ponad 6%). Za rok więc zakończy się drugi, bardzo długi rozdział w historii GW. Oby trzeci był bardziej udany.

piątek, 21 lipca 2017

Debiut

     Stało się. Ponownie zagrałem w czterdziestkę.

     Tak się składa, że wiem dokładnie, kiedy zagrałem po raz ostatni. Dokładnie, co do dnia, 3 lata i jeden miesiąc temu. Zresztą, tak naprawdę i wtedy to były niebywale rzadkie wydarzenia: w 2014 roku zagrałem dwukrotnie, w 2013 pięciokrotnie. Wchodzę więc teraz do zdecydowanie innej rzeki. Nie chodzi tylko o to, że zmieniła się edycja (ja zresztą siódmą też ledwie liznąłem). Chodzi też o to, że ja już kompletnie nie pamiętam tych wszystkich schematów i synergii, którymi grało się kiedyś Eldarami (Aeldarami). Na szczęście, zasadowy próg wejścia został tym razem przez ósmą edycję położony dużo niżej...

     Zagraliśmy z bratem na 1005 punktów (ta piątka to ukłon dla Drzewca, czyli mojego brata właśnie :) ). Postanowiłem w ogóle nie zastanawiać się, co właściwie włożę do rozpiski. Weszły do niej oddziały, które miałem akurat spakowane już w walizce (od trzech lat i jednego miesiąca). Oto waleczny warhost Ulthwe

Farseer
Singing Spear
Guide
Doom

Warlock
Witchblade
Conceal
Reveal

Dire Avengers (5+Exarch)
Power Glaive
Shimmershield

Guardian Defenders (11)
Starcannon

Fire Dragons (5)

Striking Scorpions (5+Exarch)
Biting Blade

Falcon
Crystal Targeting Matrix
Vectored Engines
Pulse Laser
Shuriken Cannon

Wraithlord
Bright Lance
Flamer
Scatter Laser
Shuriken Catapult

     Z tymi siłami ruszyłem zmierzyć się z rybami spod znaku Tau. A siły te pochodziły z podobnej łapanki jak u mnie (z góry zaznaczam, że nie pamiętam tu szczegółów)...

Commander w pancerzu

Kroot Carnivore Squad (10)

XV-88 (2)

Hammerhead

XV-104 Riptide Battlesuit

     RIPTIDE. W tym momencie uznałem (instynktownie rzecz jasna :D ), że będzie mi baaaardzo ciężko.

    Misja: Big guns never tire. Rozmieszczenie: Spearhead. Stół: nieco nieregulaminowy, bo szeroki jedynie na 38 cali :). Warlordami zostali Farseer (z traitem dającym przeżycie na 6) i Riptide (z traitem dotyczącym bodajże boost do liderki). Moje Skorpiony schowane do rezerw.  Niemal wszystkie moje siły poza gravem ukryły się za dużym wzgórzem, z kolei siły Tau wystawiły się ofensywnie, ufne w swą przytłaczającą siłę ognia. Krew mogła popłynąć.

     Drzewiec ruszył pierwszy. Jego znajdujący się na szpicy Riptide wskoczył na centralne wzgórze i obłożył ciężkim ogniem moich Guardianów, Wraithlorda oraz Falcona, korzystając z tego, że teraz strzelać można do różnych celów, wspierany w tym przez Hammerheada i XV-88 (oraz z tego, że Guardiani, choć niewidoczni, spokojnie mogli być trafiani przez esemesy). Wyniki tej nawałnicy były zaskakująco dla mnie umiarkowane: zginęło tylko czterech moich piechurów, czołg przyjął trzy obrażenia, walker jedno. Guardiani zdali morale. 

     Takie wyniki salwy Drzewca nieco mnie zdziwiły. Ja pamiętam bitwy sprzed 5-6 lat, gdy takie przygotowania artyleryjskie zmiatały z powierzchni ziemi całe moje formacje. W związku z tym z Khainem na ustach moje jednostki rozpoczęły przesuwać się w kierunku wroga. Zasadnicza część sił Ulthwe (obie jednostki piechoty, dowództwo oraz Wraithlord) ruszyła prawym skrzydłem (głównie po to, by Riptide znalazł się w żałosnych zasięgach katapult), Falcon pozostał w miejscu, natomiast piątka Dragonów cichaczem zaczęła przesuwać się skrzydłem lewym. Postanowiłem (co było być może moim błędem), że skoncentruję ogień na XV-104, w dramatycznej próbie wyeliminowania tego grubasa w pierwszych turach bitwy. Moje osiągi w pierwszej turze były w tym względzie zdecydowanie słabe: wbiłem mu... jedną ranę. Pomimo Dooma, pomimo Guida na czołgu. Bardzo słabe moje rzuty, bardzo dobre Drzewca i zwykła statystyka sprawiły, że moja sytuacja zrobiła się fatalna.

     W następnej turze armia Tau stanęła, by ich broń heavy nie dostawała już minusów do BS
... i w tej stazie pozostała już do końca bitwy. Furia xenos skupiła się na Falconie, okazjonalnie okładając ogniem również Guardianów i Dire Avengerów. I była to zdecydowanie tura Drzewca. Falcon eksplodował, przyjmując na siebie najcięższe ciosy. Avengerzy niemal przestali istnieć, przeżył jedynie Egzarcha z jedną raną (ale zdał morale :D ). Guardiani stracili czterech swoich braci (aczkolwiek również ustali :D ).

     T`au w swoim starym, dobrym stylu.

     Tym niemniej, walczyłem dalej. W mojej drugiej turze pod pozycje Riptida podciągnąłem wszystkich moich piechurów (Psioników, Guardianów, Avengerów i Dragonów). Szczególnie ci ostatni okazali się być dla Drzewca sporą niespodzianką: ich Fusion Guny z AP4 po raz pierwszy zmusiły XV-104 do użycia jego inva. Bydlak przetrwał, ale miał już 8 trafień na koncie (bodajże jeszcze 6 w zapasie). Poza tym, z ukrycia wyskoczyły teraz Skorpiony, które zmiotły drużynę Krootów (rzeź, to mało powiedziane).

     Trzecia tura T`au. Dewastujące uderzenie Fire Dragons sprzed chwili sprawiło, że Drzewiec postanowił za wszelką cenę wyeliminować te Aspecty. By je zmiażdżyć, Riptide przyjął nawet dobrowolnie kolejną ranę za przeciążenie reaktora. Ogniste inferno od razu zmiotło z powierzchni ziemi cztery Smoki, ale piąty uparcie trwał aż do końca niemal, ustrzelony ostatecznie bodajże przez rakiety XV-88. Poza tym, ogień tychże XV-88 oraz Commandera wybił Skorpiony. Ich poświęcenie dało czas innym moim jednostkom, które mogły zadać teraz decydujące ciosy warlordowi przeciwnika. Zaskakująco mordercza okazała się nowa dla mnie moc psioników: Smite. Połączenie psioniki i shurikenów wreszcie zwaliło kolosa na ziemię. Riptide down!

     W turze czwartej jednak doszło do odwetu niebieskoskórych. Uderzenia railgunów Hammerheada i XV-88 powaliły wreszcie Wraithlorda. W tym momencie było już dla mnie jasne, że koniec jest bliski. Dodatkowo, padł też Egzarcha Avengerów oraz Warlock. Przy życiu były już jedynie resztki drużyny Guardianów (4) oraz Farseer. Ruszyli oni teraz w samobójczym marszu ku pozycjom wroga, raniąc przy okazji Commandera. W piątej turze ściany ognia postawionej przez rybiogłowych nie przekroczyli już Guardiani, do końca służąc swemu Craftworldowi. Dodatkowo jedną ranę zarobił Farseer.

     Właśnie. Tylko jedną.

     Farseer w tym całym swoim sprzęcie trochę przypominał czołg, tym bardziej, że działał przecież jego warlord trait ratujący go na szóstkach przed ranami (w piątej turze na cztery ciosy Drzewca trzy "wyszóstkowałem :D ). Szedł przez obłoki dymu i ognia ku przeznaczeniu, boleśnie przy okazji kąsając przeciwnika. W piątej turze najpierw Smite, a potem rzucona Singing Spear powaliła Commandera T`au. Drzewcowi na chodzie pozostały dwa XV-88 oraz Hammerhead. W turze szóstej dopiero ostatni, rozpaczliwy strzał smsami pozbawił Farseera życia.

     Wynik: 5-1 dla Tau (Tau: pierwsza krew, powalenie warlorda, jeden znacznik; Aeldari: powalenie warlorda).

     Było FANTASTYCZNIE. Ciągłe napięcie, zwroty akcji, mało wertowania zasad... Jestem na gigantyczne TAK! Pierwsze wrażenia zasadowe: mam poważne wrażenie, że siła ognia dystansowego nieco zmalała, kiedyś Drzewiec rozstrzelałby mnie w takim otwartym marszu maksymalnie w trzeciej turze.

środa, 5 lipca 2017

SotM: Dotyk Uzurpatora

     Dla wyjaśnienia: to trzecia już część opowieści o moich występach na Story of the Month. Pierwszą i drugą można znaleźć nieco wcześniej na tym blogu... lub pod wrzuconymi tuż obok linkami :)

     Po sukcesach w dwóch poprzednich edycjach dałem sobie trochę oddechu i ominąłem temat "Demon" którego zresztą kompletnie nie czułem. W edycji dziesiątej (Pościg) trochę sobie poeksperymentowałem i zakończyło się to kompletną porażką :) Mój zamysł wyjaśnię na koniec notki, dodam tylko, że tylko jeden użytkownik Gloria Victis dał mi jakiekolwiek punkty. Po raz kolejny historyjka dziać się miała w Sektorze Artakserkses w Ultima Segmentum (cholera, dziś to Imperium Nihilus), gdzie ludzkość zmagać się musiała między innymi z groźną rebelią psionika znanego jako Uzurpator Casslehorn, dżentelmen którego bezczelnie sobie skserowałem z Muła Isaaka Asimova :)

     Doszedł pod bramę Bastionu, uważnie omijając dopalające się barykady. Stojący za nią Pretorianin zatrzymał go, z wystudiowanym spokojem sięgając po broń.
- Jestem Kasjusz Skorne - powiedział do ubranego w czerwień gwardzisty, pokazując przy okazji emblemat swego urzędu. - Wpuść mnie, mam dla was niezwykłe wieści.

     - Witaj, inkwizytorze. Witaj w objęciach prawdy.
     Otworzył oczy. Zamrugał. Zaczerpnął powietrza i skrzywił się. Żebra krzyczały bólem przy każdym ruchu.
     Ktoś go wcześniej rozebrał do naga i przywiązał do stołu, rzemienie wbijały mu się teraz boleśnie w nadgarstki. Przelotne uczucie wstydu szybko ustąpiło narastającej furii. Był inkwizytorem! Inkwizytorem!
     Pomieszczenie było małe i duszne, kopcące świece dawały jedynie namiastkę drżącego światła dzięki czemu w kątach czaiły się cienie. Pokój był pozbawiony okien, brudne ściany bialymi plamami prostokątów zdradzały miejsca, z których zerwano wiszące tu wcześniej obrazy. Obecnie stół na którym leżał stanowił jedyny mebel sali. Na zamkniętych drewnianych drzwiach ktoś wyskrobał literę R zamkniętą w drapieżnych objęciach większej litery C, symbol Uzurpacji. Symbol zdrady.
     Stojący nad nim heretyk był wysokim, szpakowatym mężczyzną o małych, głęboko osadzonych oczach. Miał na sobie długą do kolan, charakterystyczną dla bezierskiej szlachty szarą koszulę przepasaną czarną szarfą ze złotymi haftami określającymi ród posiadacza. Kasjusz przez chwilę próbował się skoncentrować i je rozpoznać, bez sukcesu jednak. Rebeliant patrzył na niego z ciekawością i czymś jeszcze... litością?
Litością?!
     Kasjusz Skorne warknął i szarpnął rękami w bezradnej próbie zerwania się z więzów. Warkot szybko przerodził się w jęk.
     - Zostaw swoje prawdy dla swych zaprzańskich śmieci, heretyku! Tracisz czas. Jest tylko Imperator. Tylko!
     Kasjusza ogarnęło pragnienie śmierci. Nie miał szans na ucieczkę, teraz to wiedział. W Amaloth rządziła zdrada, nawet jeśli oficjalnie miasto uznawało jeszcze władzę gubernatora. Jeśli uda mu się uciec, na zewnątrz czeka go jedynie polowanie i kolejne upokorzenia. Oddanie życia za Imperatora, tylko to mogłoby nacycić jego ostatnie chwile odrobiną sensu. Pełnią sensu.
     Tyle, że heretyk nie chciał go zabijać.
     - Kasjuszu Skorne, nawet nie wiesz jak bardzo się z tobą zgadzam. Jest tylko Imperator, tylko on. Codziennie mnie o tym przekonuje.
     Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł Uzurpator.
     Nie musiał być przedstawiany. Jego zakrywający całą twarz dzwonowy hełm znał niemal każdy na tej planecie. Ramessu Casslehorn nigdy nie pokazał swej twarzy publicznie, co propaganda imperialna zawsze starała się wykorzystać. Uzurpator najwyraźniej się tym nie przejmował. Jego hełm stał się niemal równie rozpoznawalnym znakiem herezji, jak jego monogram. Kasjusz mimowolnie wyszczerzył zęby w grymasie nienawiści.
     Uzurpator zatrzymał się, pobłogosławił heretyka który zadrżał w widocznej ekstazie i usiadł na skraju stołu przyglądając się Skornowi przez wizury hełmu. Przekrzywił głowę niczym ptak oglądający dżdżownicę. Kasjusz drżał w wewnętrznej furii. Tak blisko!
     Lewa dłoń Casslehorna spoczęła na czole inkwizytora. Dłoń była gorąca, niemal parzyła.
     Spokój.
     Ciągle trzymając go za czoło, Uzurpator sięgnął po swój hełm. Resztkami świadomości Kasjusz Skorn zauważył burzę rudych loków wysypujących się spod żeliwnej maski wroga.
     Imperatorze...

     Kasjusz strzelił heretykowi w twarz, odepchnął jego umierające ciało i splunął. Myśliwi znowu byli blisko.
     Przeskoczył metalowy płot oddzielający go od niewielkiego sadu i puścił się biegiem między zwartymi szeregami młodych jabłoni. Pociski wroga wywoływały eksplozje dojrzewających owoców, inkwizytor zaklął i przyspieszył. Furtka. Wąska uliczka. Otwarta kamieniczna brama. Dziedziniec.
     W głowie gorzał mu płomień gniewu. Stracił całą kadrę, a sam żył chyba jedynie dzięki łasce Imperatora. Karyn zginął jeszcze w miejscu zasadzki, łysą czaszkę szpiega rozbiły okute pałki wbiegających do sali zgromadzenia heretyków. Stary, cyniczny Mangaz padł przeszyty karabinową serią podczas nieudanej próby wejścia do astroportu. Cornelius...
     Wbiegający z prawej bramy rebeliant niemal go zaskoczył. Czterdziestolatek w zgrzebnym robotniczym stroju ochronnym miał w oczach słodki obłęd fanatyzmu. Zaatakował Kasjusza gołymi pięściami, co nie bywa zdrowe w przypadku wroga uzbrojonego w pistolet. Napastnik próbował walczyć z inkwizytorem nawet po postrzale w brzuch, ale Kasjusz z łatwością uchylił się przed jego nieporadnym ciosem, odczekał aż przeciwnik upadnie na kolana i przeszedł obok niego nawet się nie oglądając. Bastion, musi dotrzeć do Bastionu, tam nie mogli jeszcze przejąć kontroli, Laurencjusz by na to nie pozwolił. Ponownie wybiegł na ulicę.
     Tym razem zauważył ich dopiero wtedy, gdy było już za późno.

     Rozejrzał się, byli już prawie wszyscy. Czterech członków kadry rozsiadło się na jego flankach, z drugiej strony miejsca zajęli dwaj z trzech przywódców Kręgu Wiernych, tajnej organizacji która w Amaloth była ostatnim pewnym filarem imperialnej władzy. Poza na wpół oblężoną przez zamieszki kohortą Pretorian siedzących w Bastionie oczywiście.
     Kasjusz przyjrzał im się uważnie. Wysoki, ospowaty mężczyzna z lewej miał na sobie granatowy garnitur, ale coś w jego sztywnej, prostej postawie, żelaznej twardości rysów i chłodzie stalowobłękitnych oczu podpowiadało mu, że to Gair Vardanes, wyjęty spod prawa konfesor zniesławiony przez Ramessu Casslehorna w czasach, gdy ten nie był jeszcze Uzurpatorem. Siedzący obok niego w nonszalanckiej pozie młodzik musiał być Dedrykiem Kordem, dziedzicem jednego z trzech największych na Vieux Beziers banków kredytowych. Nie było zatem Karla Rochbacha z miejscowych sił policyjnych.
Nie mógł ufać nikomu. Zrozumiał to jeszcze tego samego dnia, gdy wylądował w Amaloth, mieście gnijącym od zdrady. Od dwóch lat szaleniec mieniący się być inkarnacją Imperatora grał na nosie miejscowej władzy. Jego emblematy były wszędzie, na murach, samochodach, ludzie ośmielali się nosić takie zawieszki... Gdy gubernator wezwał na pomoc przebywających akurat na Artakserksesie Pretorian, na ulicach wybuchła przemoc, która ucichła dopiero wtedy, gdy Gwardziści zamknęli się w Bastionie. Kolejne miasteczka ogłaszały swą lojalność wobec heretyckiej sprawy, kolejne katedry ogłaszały zaprzańską doktrynę jako oficjalną i kanoniczną... Kasjuszowi Skorne pozostał Krąg Wiernych.
     Ciszę przerwał wchodzący do pokoju trzeci konspirator, niski, pękaty mężczyzna po pięćdziesiątce z twarzą przeciętą kilkoma starymi bliznami. Rochbach nie przyszedł sam, więc kadra inkwizytora zerwała się na nogi sięgając po broń. Policjant uśmiechnął się ponuro i podniósł uspokajająco rękę.
     - Concordia cum veritate - wypowiedział hasło i dodał - ten człowiek jest ze mną. Ma dla nas niebywałe, zupełnie niebywałe informacje.
     Wysoki, rudy mężczyzna wyszedł zza jego pleców i uśmiechnął się. I chociaż było to absurdalne, zaskoczony Kasjusz odpowiedział mu tym samym.


     A zamysł był taki: aby oddać trochę chaos w głowie towarzyszący ucieczce, rozbiłem chronologię. Po pierwszym fragmencie akcja ruszyła do tyłu na osi czasu. Ostatnia sekcja tekstu, ta z kręgiem wiernych, jest chronologicznie najwcześniejsza :) Taki tam bezsensowny hipsteryzm literacki ;)

     Dla porządku: wątek z dyskusją nad 10. edycją na Gloria Victis.

piątek, 30 czerwca 2017

M42

     Kurz powoli opada, ósma edycja na dobre już zdążyła się z nami przywitać, gracze obadali związany z nią crunch, poodnajdywali jego zalety i wady, zdążyli już podzielić się na zwolenników i przeciwników zmian... ale ja nie o tym. Ja, jak zwykle u mnie, o fluffie. W jakim kierunku pchnęła go nowa edycja? Co mi się w nim podoba, a co nie bardzo? O tych właśnie kompletnie nieważnych kwestiach traktować ma poniższa notka.

Zegar ruszył

     I to jak ruszył! Przez dziesięciolecia już gracze jęczeli, że fluff utknął w stazie, że nic się nie zmienia, że mogliby pchnąć coś w czasowym continuum... Gdy już kiedyś GW zrobiło taką nieśmiałą próbę (uruchamiając kampanię Eye of Terror),  to zmieniła się ona w wojnę pozycyjną, której wyniki ostatecznie niemal całkowicie zostały obecnie odrzucone, łącznie z tym najbardziej wstrząsającym, czyli śmiercią Eldrada Ulthrana (nie wiem, czy nie jedynym jej elementem obecnym w ósmoedycyjnym fluffie jest zniszczenie planety St. Josmane`s Hope; ta w obecnym podręczniku nadal opatrzona jest opisem "destroyed"). Data 999.M41 wydawała się święta i nienaruszalna (no, może zniszczenie Medusa V delikatnie ją jeszcze naruszyło).

     To się jednak zmieniło.

     Ósma edycja pchnęła fabułę o co najmniej kilka dziesięcioleci. Być może nawet o stulecie, jak się przyjęło w fandomie uważać. Piszę "być może", bo w najnowszym podręczniku nie ma najmniejszej informacji o tym, w którym konkretnie roku zatrzymał się teraz kanon (być może spekulacje oparte są o "Dark Imperium" Guya Haleya, której to książki jeszcze nie czytałem). Co więcej, ustalenie jednej daty może być obecnie niemożliwe, gdyż erupcja Cicatrix Maledictum sprawiła, że w całej Drodze Mlecznej wystąpiły zaburzenia temporalne i czas w różnych sektorach zaczął biec z różną prędkością (choć nigdzie nie wyjaśniono, jak duże są te czasowe dylatacje). Tak czy inaczej, z pewnością jesteśmy już w 42 tysiącleciu. Tysiącleciu wypełnionym, jak niemal wszystkie poprzednie, niekończącą się wojną.

The Great Rift

     No cóż, o Cicatrix Maledictum pisałem już jakiś czas temu... i zdania nie zmieniłem. IMHO to całkiem fajne, dynamizujące uniwersum rozwiązanie narracyjne. W 999.M41 kolosalny sztorm Osnowy podzielił galaktykę na pół, radykalnie zmieniając sytuację strategiczną Imperium (prawdopodobnie po tym, jak Abaddon zniszczył pylony na Cadii). Po pierwsze, nie ma już obecnie żadnego zaworu bezpieczeństwa, który powstrzymywałby siły Chaosu przed zupełnie dowolnym wdzieraniem się do imperialnej  realspace. Po drugie, Imperium straciło efektywną kontrolę nad swymi wschodnimi sektorami. Po trzecie, owe utracone sektory (czyli Imperium Nihilus) pogrążać zaczęły się w pogłębiającej się anarchii ze względu na to, iż przez Cicatrix nie przechodzi światło Astronomiconu, co kompletnie zdezintegrowało sieć połączeń międzysystemowych. Takiego ciosu ludzkość nie otrzymała od czasów Herezji Horusa. W efekcie większość Ultima Segmentum i Segmentum Obscurus została cofnięta do statusu znanego z Age of Strife.


     Cicatrix nie jest do końca szczelna. Ma na przykład dwie szczeliny. Jedna z nich jest chyba jednak niestabilna, na co wskazuje jej nazwa: Temporary Rift Corridor. Znajduje się na galaktycznym południowym-wsxhodzie, w pobliżu ogromnego gwiezdnego mocarstwa, które w międzyczasie zdołała stworzyć nekrońska dynastia Sautekh (co swoją drogą nie musi być przypadkiem). Druga szczelina jest trwalsza, ale również trudna do sforsowania: nazywa się Nachmund Gauntlet i kontrolowany jest przez lokalnego renegackiego kacyka Kaligiusa dysponującego szwadronami Rycerzy. Pomimo znajdujących się w pobliżu potężnych baz wojskowych (Cypra Mundi, Belis Corona, Agripinaa) Imperium jakoś nie potrafi w pełni udrożnić tego arcyważnego szlaku. Można też ewentualnie galaktyczną bliznę oblecieć. Nie znamy niestety jej "szerokości" w płaszczyźnie Drogi Mlecznej, nie będę więc spekulował możliwości lotu "nad" lub "pod" galaktycznym dyskiem. Istnieje jednak z pewnością możliwość ominięcia Cicatrix Maledictum mijając jej północny lub południowy koniec. Obejście krańca północnego wiedzie przez Sektor Calixis, znanym dobrze z RPG Dark Heresy. Kraniec południowy jest gorszą opcją z dwóch względów: to naprawdę ekstremalnie, ekstremalnie daleka trasa (wiodąca przez Eastern Fringe), a po drugie jest tam aż gęsto od wrogów ludzkości: T'au, nekrońscy poddani dynastii Sautekh i Scourge Stars kontrolowane przez siły Nurgla. Imperium od czasu do czasu używa jednak tych dróg, o czym świadczy dajmy na to pojawienie się Guillimana podczas walk na Baalu...

Powrót Prymarchy

     To z kolei najsłabszy, zdecydowanie najsłabszy moim zdaniem element nowego fluffu. Z dwóch względów. 

     Zanim wyjaśnię swoje stanowisko, disclaimer: nie jestem przeciwnikiem samej idei powrotu Robouta. To całkiem ciekawy twist akcji, zresztą sugerowany w ostatnich latach. Zresztą, ogromny sukces Horus Heresy musiał do tego doprowadzić. Tyle, że sposób jego wprowadzenia mógł być zdecydowanie lepszy. 

     Po pierwsze: operacja Primaris. No to się nie trzyma kupy. Dziesięć tysięcy lat pracy Belisariusa Cawla kończy się akurat wtedy, gdy następuje rezurekcja Prymarchy? Razem z całym gotowym osprzętem, technologicznie wyprzedzającym o generację dotychczasowe zabawki Imperium (grav-tanki!)? Albo to jest bardzo głupie, albo trochę racji mają ci, którzy węszą w tym spisek Xenos. Raczej jednak jest to po prostu głupie. W ogóle zresztą cały koncept tych Super Space Marines jest moim zdaniem słaby, to taka trochę inflacja heroiczności. 

     Po drugie, ważniejsze: Guilliman obecnie coraz bardziej przypomina Karla Franza z jego ostatnich wcieleń. Genialny dowódca który samotnie powstrzymuje wrogów Imperium. W katalogu konfliktów 42 tysiąclecia ludzkość wygrywa wyłącznie te, w które zaangażowany był Roboute (Terran Crusade, Indomitus Crusade, Plague Wars, Baal). Tam gdzie Prymarchy zabrakło, Imperium się cofa (Stygius Crusade, Blood Crusade). Bardzo to jest słabe. Ani to grim, ani dark.

     BTW, jest we fluffowej części podręcznika takie zdanie: "And roumors of Primarchs returned to the galaxy gave many a sliver of hope - for his truest sons might yet bring victory as they had in days of legend". Primarchs. Sons. Czyli raczej będą następni. Russ? Czy ktoś taki zaakceptuje autorytarne rządy Guillimana nad Imperium? Rodzi to interesujące możliwości...

Noctis Aeterna

     Przez nieokreślony okres czasu światło Astronomiconu przestało być widzialne (wzmiankowana już bodajże w podręczniku szóstej edycji awaria Złotego Tronu?), co pogrążyło całą zamieszkaną przez ludzi część Drogi Mlecznej w chaosie. W tym czasie całe terrańskie mocarstwo było Imperium Nihilus. I siły Chaosu mające teraz tak wiele możliwych dróg inwazji postarały się to wykorzystać, choć nie sposób powiedzieć, że zrobiły to skutecznie.

     Czym innym bowiem jak nieudolnością należy tłumaczyć fakt, że tak potworne osłabienie Imperium nie doprowadziło do upadku Bramy Cadii? Owszem, sama Cadia została stracona, ale dwa pozostałe kluczowe systemy (Agripinaa i Belis Corona) nadal są w rękach ludzi... co więcej, Cadiańczycy rozzuchwalili się na tyle, że planują już odbicie swojej macierzy. I nie można tego usprawiedliwiać faktem, że po powstaniu Cicatrix Maledictum Brama nie jest już tak ważna: te systemy znajdują się w pobliżu niebywale ważnego przejścia Nachmund Gauntlet... Nurgle zdołał stworzyć sobie w realnej przestrzeni bastion w postaci trzech systemów zwanych Scourge Stars (Noxias, Rottgrave, Verminox), ale już atak na Ultramar, choć prowadzony przez najjaśniejsze gwiazdy w stajni (ogrodzie) Papy (Mortarion, Typhus i Wielki Nieczysty Ku`Gath Plaguefather) zakończył się odwrotem. Uderzenie na samą Terrę zakończyło się tak apokaliptyczną klęską, że Khorne uniesiony szałem unicestwił wszystkie uczestniczące w niej Bloodthirstery...


     Zdecydowanie najlepiej wiedzie się w tym wszystkim siłom Tzeentcha. Jego najważniejszy pupil, Magnus, przeniósł Planetę Czarodziejów z Oka Terroru do normalnej przestrzeni (z sentymentu chyba osadził ją tuż przy martwym Prospero). Tysiąc Synów wzięło potem udział w zwycięskich walkach w Sektorze Stygius, w których przed totalną anihilacją siły Imperium uchroniła jedynie interwencja Aeldarów (w Sektorze znajduje się Mordia, co oznacza chyba koniec zasłużonej i efektownie wyglądającej Mordian Iron Guard).  Drobna wzmianka w rozdziale dotyczącym tego heretyckiego legionu sugeruje też, że Magnus znowu działa ręka w rękę z Ahrimanem, co nie wróży nic dobrego słabnącemu Imperium.

     Tak czy inaczej, gdy Astronomicon zalśnił ponownie, pomimo całego grimdarkowego biadolenia rulebooka, Imperium stało nadal zaskakująco stabilnie.

Varia

     Biedne Iyanden znowu doznało abordażu. Nie dość zniszczeń wywołanych atakiem Krakena. Nie dość rozwałki z lądującymi na światostatku orkami Rekkfista. Nie dość śluzu pozostawionego przez oddziały Gara`gugul`gora. Teraz do polowania na Iyanden dołączyły siły Arcywroga Eldarów: Slaanesha. I tym razem nieszczęsny craftworld ocalał, dzięki pomocy innych Eldarów a także Dark Eldarów (Drukhari), Arlekinów, Eksodytów i Ynnari.

     Blood Angels przetrwali bezpośredni atak Tyranidów na Baal dzięki interwencji Guillimana (a jakże!) i... wymordowaniu floty-roju Leviathan przez siły demona Khorna, Ka`Bandhę. TAK, KA`BANDHĘ. Kiedyś necroni, teraz demony, Krwawe Anioły nie mają uprzedzeń w dobieraniu sobie sojuszników... Nawiasem mówiąc, dla zasłużonego dla fluffu Leviathana oznacza to chyba definitywny koniec, bo jego resztkami zaczęła pożywiać się nowa tyranidzka flota, Hydra (prócz niej są jeszcze trzy nowe: Scylla, Charybdis i Kronus).

     Trzecia wojna o Armageddon płynnie przeszła w czwartą, gdy na planecie znowu pojawiły się siły Khorna.

     Nowi, lepsi Space Marines Primaris zostali przez Guillimana transferowani do niemal wszystkich ocalałych zakonów. Niemal, bo drobna część odmówiła. Cholera, dużo bym dał za listę tych dumnych chapterów.

     Już na koniec drobnostka, przepiękna drobnostka. Na marginesach stron 50 i 51 są dwa cytaty. Pierwszy pochodzi od marszałka Gideona z Black Templars i brzmi: 
Those, who are pure of heart and strong of faith have nothing to fear from the Black Templars, this is true. But who then, amongst the heaving, sinful masses of humanity, can truly count themselves as safe from our wrath? 
     Na stronie sąsiedniej z kolei jest cytat z Haakora, członka Black Legion. Czytamy tam: 
Butcher your enemy`s warriors without mercy. Crush his armies and leave none alive. But do not stop there.  Burn his cities. Bomb his worlds from orbit. Slaughter everything and everyone until he kneels in the ashes of those he sought to protect. Only then will he understand the true fury of the Dark Gods!
     Oto między jakie siły wciśnięta jest ludzkość. Oto jest grimdark. To lubię.


czwartek, 22 czerwca 2017

Ósemka: osiem pierwszych wrażeń klimaciarza










   No cóż, tym razem nie będzie żadnej składnej narracji (sugestia: czyli wcześniej była ;) ), tylko kolejne mniej lub bardziej składne uwagi dotyczące szeroko rozumianego fluffu/hobbystyki w podręczniku wersji 8.0 (tak, tak, na sekcję zasad jeszcze nie spojrzałem ;) ). Po pierwszych kilkudziesięciu stronach jest nieźle.

     1. Po eksperymencie (udanym imho) z odświeżeniem nieco graficznego designu w poprzednim rulebooku, teraz wracamy do źródeł. I choć graficznie mi się siódmy podręcznik podobał, to nie mogę stwierdzić, że ten powrót w stare koleiny mi się nie podoba. Jest bezpieczny, może nieporywający, ale czuję się tu jak w domu.



     2. Na wstępie oczywiście wita nas kanoniczny grimdarkowy prolog i równie kanoniczny portret Imperatora na Złotym Tronie. Carrion Lord of the Imperium. Kiedyś zakochałem się w tej wizji i w sumie jest tak nadal.

     3. Na zdjęciach "hobbystycznych" same nerdy. Ani jednego dziesięciolatka?


     4. Są takie grafiki, które do mnie nie przemawiają. Na przykład ta ikoniczna dla ósmej edycji, z Primarisem i Death Guardem strzelającymi do siebie jednocześnie. Jakoś takie za czyste, za mało brudne.


     5. Są jednak i takie, które przemawiają. Na przykład ta ze strony tytułowej rozdziału "Dark Millenium". Wrażenia nie psuje mi nawet dominujący nad wszystkim Lord of Skulls (nadal nie mogę się przekonać do tej abominacji). To właśnie lubię w 40k: mrok, brud, chaos, karykaturalne przejaskrawienia. Czego tam nie ma? Są nawet Rough Riders szarżujący na CSMów :) Są chłopcy z Cadii, Ultrasi, slaaneszyckie kobietki, gigantyczny Reaver bijący do kogoś z Gatlinga, monstrualny kształt zwieńczonego tymi wszystkimi katedrami Imperatora na horyzoncie, jest nawet samotny Catachanin który próbuje ustrzelić Demonetkę :) Tak, to lubię.

     6. Na tej samej stronie znajduje się cytat z jednego z imperialnych dowódców, który chce się modlić do "swoich bogów". Bogów? Hej Eklezjarchio, gdzie jesteś, gdy jesteś potrzebna?

     7. W początkowym, pobieżnym opisie historii ludzkości pojawiają się (po raz pierwszy? nie przypominam ich sobie) nazwy umieszczone między Dark Age of Technology a Age of Strife: Realm of Night i Empire of Blood. Cóż, to brzmi banalnie, ale dobrze.

     8. Pomysł z rozregulowaniem czasu po pojawieniu się Cicatrix Maledictum jest całkiem zgrabny. W ten sposób zapewne GW omija problem z wejściem w 42 tysiąclecie, co trochę by detonowało nazwę systemu. W centrum Imperium minęło pewnie kilka standardowych "miesięcy", co nie przeszkadza zupełnie stworzyć systemów, w których wydarzenia związane z pojawieniem się tej galaktycznej blizny rozciągnięte zostaną na całe dziesięciolecia (jeśli nie więcej).

niedziela, 21 maja 2017

SotM: Nefryt

   Z drugim występem w SotM nie czekałem długo: wystartowałem od razu w następnej edycji, czyli "The last stand". I znowu nie poszło mi źle. Absolutnie najlepszym opowiadaniem była tym razem kreacja Xzanu "I poleje się krew" z naprawdę dobrym motywem transformacji legionisty w chaośnickiego legionistę... i tylko z nim przegrał mój Nefryt :) Oto moje jądro ciemności.

   (BTW: opowiadanie ma swój ciąg dalszy, wtedy wyjaśnię ococho z tym całym nefrytem ;) )
NEFRYT

Niebo płakało popiołem.
k***a, jak ja kiedyś lubiłem takie metafory. Smakowałem każdą sylabę, narkotyzowałem się każdym pustym literackim odniesieniem, każdą wydumaną parafrazą. Kiedyś. W życiu przed branką.
Z nieba faktycznie spadała sadza, wokół dogasały pożary lasów, ale w żadnym pierdolonym momencie nie widziałem w tym zachęty do snucia poetyckich metafor. Ani ja, ani żaden pozostały bersalier kulący się w murach Fortu Lester. Chociaż za Hortona i Kwandeliusza wypowiadać się nie chcę, głowy porucznika i komisarza od dawna opanowało szaleństwo i stali się dla mnie równie nieodgadnieni jak futrzaki kłębiące się pod murami.
Tygrydzi... Trzy standardowe lata temu arcykról Ransar III, autokratyczny gubernator planety Omala zaczął wysyłać coraz bardziej rozpaczliwe apele o pomoc, tradycyjnie zignorowane początkowo przez władze subsektora. Imperium znało tygrydów, porośniętych żółtym futrem humanoidalnych xenos zamieszkujących trzy zindustrializowane systemy za Zawirowaniem Stendara. Ciągnąca się całymi dekadami Uzurpacja Casslehorna sprawiła, że planowana od niepamiętnych czasów krucjata przeciw tygrydzkiemu dominium ciągle miała odległy priorytet w planach władz z Artakserksesa. Zresztą xenos z Tigris, Boaris i Frygidus, choć silnie uzbrojeni, nie przejawiali wobec Imperium żadnych agresywnych zamierzeń, sądzono więc, że nałożenie interdyktu całkowicie wystarczy.
Nie wystarczyło, k***a. Nie wystarczyło.
- Betonowy Cyrk cię wzywa, Sul.
Berengar Soln, wzorcowy przykład gwardzisty z 34 pułku bersalierów lazzańskich szarpnął mnie za ramię, wykrzywiając swą zarośniętą gębę w paskudnym uśmiechu. Miał typową dla bersalierów wąską, kościstą twarz, z rysami wyostrzonymi jeszcze przez wychudzenie. Do jego stalowobłękitnego munduru podoczepiane były drewniane fetysze, pozostałość przedimperialnych wierzeń Lazzy których nie udało się dotąd wyplenić kapłanom Eklezjarchii. Berengar nigdy się nimi nie przejmował, czym przysparzał mi ciągłych trosk. Cały nasz pluton brał z niego przykład. I kto za to odpowie, psia jego mać? Dowódca plutonu zapewne, chociaż jego mundur był pozbawiony jakichkolwiek drewnianych dodatków. Ja.
Bersalierzy wysłani zostali na Omalę rok temu. Raportami Ransara III zainteresowano się dopiero wtedy, gdy się urwały. Piętnaście regimentów zajęło najważniejsze miasta pankontynentu Host, bez walki zresztą praktycznie gdyż tygrydzi po prostu wycofali się na pokrytą puszczą północ. Najwyraźniej na Artakserksesie uznano wtedy, że wysłanie regimentów drugiego rzutu jest już niepotrzebne, tym bardziej że Casslehorn znowu zaczął sprawiać kłopoty, tym razem na Cefeuszu.
Zawsze uważałem, że gwiazdki na pagonach trawią ludziom rozum.
Westchnąłem, sięgnąłem po przyozdobiony białymi piórami hełm i wstałem.
- To nie jest żart, Soln? - upewniłem się jeszcze. - Wiesz przecież, jak lubię się mścić.
- Nie ośmieliłbym się, Sul. Przecież wiesz, jak cię szanuję.
Skurwysyn nie szanował mnie wcale, ale jak ktoś trzy razy ratuje ci życie, to nie będziesz raczej strofował go za braki w dyscyplinie. Znowu westchnąłem, zaczynało wchodzić mi to w nawyk.
Pierwszy raz tygrydów zobaczyłem dopiero tutaj, w Forcie Lester. Wcześniej mój batalion jakoś omijały starcia, zajęcie wyludnionej Umbry obyło się bez jednego strzału, a gdy zaczęliśmy penetrować obrzeża północnych lasów to znajdowaliśmy tam jedynie trupy ludzkich zakładników. Pół roku temu przydzielono nas do zadań garnizonowych, mojej kompanii przypadło osadzenie w kontrolującym drogę kolejową do lokalnej kopalni Forcie Lester. Horton był wściekły, ten pierdziel rwał się do walki dopingowany jeszcze przez zjadliwe drwiny Aulusa Kwandeliusza, naszego komisarza, ta furia wylała się więc na nas serią rozkazów nakazujących karczunek okolicznych drzew. Porucznik Boemund Horton lubił nadzorować te prace stojąc na zrąbanych sągach drewna i wrzeszcząc na nas plując wszędzie mieszanką śliny i zielonej flegmy. Gdy pojawiły się pierwsze oddziały futrzaków, stosy zwalonych drzew stały się dla nich naturalną osłoną przed naszym ostrzałem.
Bo w końcu się pojawiły.
Pociągnąłem łyk wody z manierki, bezskutecznie próbując oszukać głód. Ostatni raz jadłem wczoraj rano, dzisiaj wodne zupy mistrza kuchni Fredegara Sangora jeszcze nie zostały wydane i żołądek słał ciągłe, bolesne przypomnienia o swym istnieniu. Po powstaniu musiałem przez chwilę oprzeć się o szary, betonowy mur fortu by pokonać nagłą słabość.
- Potnij pas i żuj kawałki - powiedział Berengar, już bez kpiarskiej ironii w głosie. - To dobra, lazzańska skóra.
- Chybabym umarł z przejedzenia. No i Sangor się obrazi. Zresztą, za chwilę po nas przylecą i jak będę wtedy wyglądał? Sierżant z opadającymi spodniami?
- Kto niby po nas przyleci?
- No jak to kto. Odsiecz oczywiście. Cały subsektor kombinuje właśnie jak by nas stąd wyrwać.
Berengar skrzywił się, zasalutował i usiadł pod murem.
Naszym losem nie przejmował się nikt prócz tygrydów.
Pojawili się trzy miesiące temu i całkowicie nas zaskoczyli. Co prawda dzień wcześniej doszła nas wieść o katastrofie na Czarnym Uroczysku, ale to było przecież 300 mil na wschód, nie poczuliśmy zagrożenia, tym bardziej, że nie znaliśmy jeszcze skali tamtej rzezi. Rankiem Horton jak zwykle wypędził nas na teren wyrębu nie dbając nawet o rozesłanie patroli. Tego dnia zginęła ponad połowa naszych ludzi.
Najważniejsze, co powinieneś wiedzieć o tygrydach to to, że są szybcy. Kurewsko szybcy. Futrzak na pozór nie sprawia groźnego wrażenia. Jest niższy od człowieka, raczej wątły, a ta cała sierść i długi ogon sprawiają, że odruchowo bierzesz go za miłe zwierzątko, tym bardziej, że nie noszą żadnych ubrań, nawet wyposażenia ochronnego. Ich okrutnych, czerwonych oczu prawie nie widać, giną w głębokich oczodołach zwieńczonych szerokimi wałami brwi.
Zaatakowali krótko przed południem. Najpierw kilkadziesiąt sekund prowadzili ogień ze swej głośnej, wielkokalibrowej broni palnej po czym ruszyli do szarży z kilku miejsc jednocześnie. Byli niczym żółta fala przelewająca się przez słupy falochronu, biegli tak szybko, że na dobrą sprawę nie zdążyłem nawet dobrze wystrzelić, gdy byli już wokół nas. Śmierć zadawali trzymając w jednej dłoni średniej wielkości miecz, w drugiej zaś wymachując długim ostrzem przypominającym sierp. Nie mieliśmy żadnych szans. Bersalier strzela lub umiera. Nie mieliśmy nawet bagnetów, jedynie porucznik dysponował mieczem lecz Horton zaczął się wycofywać jako jeden z pierwszych. Na szczęście było nas zbyt wielu, by xenos mogli zmieść nas jednym uderzeniem, więc prawie setce gwardzistów udało dotrzeć do fortu. Fort Lester też był atakowany, ale tu skoncentrowany ogień karabinów laserowych sprawił, że tutaj to tygrydzi ponieśli ciężkie straty i zdołaliśmy się przedrzeć do zbawczych murów twierdzy. Zbawcze mury, tak wtedy o nich myśleliśmy.
Następnego dnia dostaliśmy komunikat, że nasze siły są w pełnym odwrocie. Desperacki ton meldunku sugerował zresztą nie odwrót, lecz ucieczkę. Później eter opanowali tygrydzi i zostaliśmy zupełnie odcięci od świata. Mury zmienily się w granice naszego grobu. Przez jakiś czas łudziliśmy się, że odsiecz jest kwestią tygodni, jeśli nawet nie dni, ale gdy zaczął się drugi miesiąc oblężenia zrozumieliśmy, że nikt po nas nie przyjdzie. Tygrydzi nie próbowali nawet nas atakować, wystarczała im blokada i okazjonalny ostrzał artyleryjski. Bardziej niż oni prześladował nas głód i rosnące szaleństwo Betonowego Cyrku.
Skrzywiłem się, poprawiłem hełm i ruszyłem na skos przez środek fortowego dziedzińca. W jego centrum klęczał Stary Brzydal, starożytny posąg z dziwnego, zielonego metalu którego dotknięcie przynosiło podobno szczęście. Szczęście było mi potrzebne, cholernie potrzebne, wezwanie do Cyrku oznaczało sąd dyscyplinarny, choć nie miałem pojęcia z jakiego powodu. Horton i Kwandeliusz byli bardzo szczodrzy w rozdawaniu oskarżeń, była to jedyna forma hojności jaką znali.
Gdy po miesiącu oblężenia dla wszystkich stało się jasne, że jesteśmy zdani sami na siebie, nasi dowódcy zaczęli zanurzać się w odmętach szaleństwa. Wraz z kilkoma najbardziej zaufanymi gwardzistami zamknęli się w Cyrku i zaczęli codziennie raczyć nas coraz bardziej paranoicznymi przemówieniami o wierności, honorze i czujności. Ich spotęgowane przez megafony głosy budziły w nas strach niemal równie silny jak xenos poza murami. Bersalierzy którzy nie stali wtedy na baczność byli później zabierani do umieszczonego w Betonowym Cyrku aresztu, by boleśnie przekonać się, jak się żyje z ograniczonymi do połowy racjami żywnościowymi. Co oznaczało chyba, że z wodnej zupy mistrza Sangora dostawali jedynie wodę. Sensu zamykania w ciemnicy żołnierzy w sytuacji, w której byliśmy otoczeni przez przeważających liczebnie tygrydów nikt nie ośmielił się podważać.
Przesunąłem nagą dłoń po szorstkiej powierzchni Brzydala. Posąg przedstawiał wysokiego na trzy metry, klęczącego mężczyznę w hełmie zasłaniającym górną część twarzy (obecnie do hełmu przyczepione były dwa białe, bersalierskie pióra). Brzydala kilkukrotnie trafiły tygrydzkie pociski artyleryjskie, nie wyrządziły mu jednak widocznej krzywdy. Być może dlatego zaczęliśmy traktować go jak swój amulet. Dotknięcie zielonego metalu zapewniało nieśmiertelność.
Fort Lester powstawał w dwóch fazach. Na początku powstał Betonowy Cyrk, masywny kwadratowy bunkier z otworami strzelniczymi wyszczerzonymi w cztery strony świata. Powstał kilkaset lat temu, gdy najpotężniejsza na Omali korporacja Hawkins pacyfikowała ukrywających się w północnych lasach zbuntowanych robotników. Sto lat temu w okresie zamieszek głodowych arcykról Omali przejął bunkier i nakazał dobudować do niego owal "doczepionego" do niego muru, wewnątrz którego znalazły się budynki magazynowe i koszary na zwiększony garnizon. W ten sposób Fort Lester przyjął dzisiejszą formę: brunatna bryła Cyrku w której siedział Horton z obstawą i pięciokrotnie większa reszta okolona betonowym wieńcem fortyfikacji w której powoli dogorywało czterdziestu pozostałych bersalierów.
A może olać rozkaz? Od dwóch tygodni nikt z wezwanych do Cyrku jeszcze nie wrócił, każdy został "tymczasowo zatrzymany" do czasu "wyjaśnienia wątpliwości co do jego bojowej postawy". Po forcie krążyły plotki, że wszyscy zamknięci zostali już skazani na śmierć a Kwandeliusz nie wykonuje wyroków jedynie z obawy przed rebelią. Gdybym odważył się na taki gest, nie byłoby chyba nikogo, kto by mnie wydał...
Gwałtownie otwarte metalowe wrota Cyrku brutalnie przerwały moje rozważania. U wylotu oświetlonego mdłym światłem korytarza stał sierżant Grans. Teodoryk Grans wydawał się być zupełnie odpornym na trudy oblężenia, jego sylwetka nie straciła nic ze swej zwalistości. Krzaczasta, czarna broda skutecznie maskowała mu usta a ciemne oczy nigdy nie zdradzały nastroju. Grans niby pochodził z Lazzy, ale naszą impulsywność i legendarne poczucie humoru stracił chyba we wczesnym dzieciństwie. Tym prenatalnym.
- Wejdź, czekają na ciebie.
Korytarz Cyrku tuż za wejściem ostro zakręcał, mijając obecnie puste stanowisko ogniowe. Kilkanaście metrów dalej przechodził w obszerną salę w której widać było wyloty trzech kolejnych korytarzy. W sali znajdowały się metalowe szafy które obłożono obecnie siennikami i kocami. Za dużym, nitowanym stołem siedział Boemund Horton, pyszniąc się złotymi galonami swego granatowego munduru. Dwaj bersalierzy drużyny dowodzenia stali obok, uśmiechając się paskudnie.
Między łopatkami poczułem karabinową lufę.
W narożniku sali dojrzałem kości. Dużo kości. I kilka czaszek. Ludzkich.
Jak oni wszyscy dobrze wyglądali, jak znakomicie byli odżywieni...
- Przydasz się Imperium, kapralu Sul - powiedział komisarz Kwandeliusz, który siedział niedbale na jednej z szaf. - Bardzo się przydasz.
Eksplozja rzuciła nas wszystkich na podłogę, z przeciwległego korytarza wyleciała chmura pyłu. Mgnienie oka później wysypali się z niego tygrydzi i salę ogarnęła przemoc.
Nawet nie wiem, jak znalazłem się ponownie przy wyjściu. Zadziałał instynkt i szaleńczy strach. Wiem, że próbujący wstać Grans próbował mnie zatrzymać... ale ja miałem już w dłoni pistolet. W kolejnym mgnieniu oszalałej rzeczywistości byłem już przy końcowym zakręcie korytarza, tuż przed wrotami wejściowymi. Obejrzałem się.
Trzej tygrydzi mknęli ku mnie w oszałamiającym tempie. Jakimś cudem zdążyłem strzelić...
Jeden z nich upadł, pozostali nawet się nie zatrzymali przy mijaniu. Lewe udo eksplodowało bólem, jakaś siła wyrwała mnie w powietrze, upadłem z ciężkim stęknięciem. Xenos już wysypywali się na dziedziniec fortu, nieskoordynowany ogień moich kolegów nie potrafił ich zatrzymać...
Nie uczyniłeś mnie nieśmiertelnym, Brzydalu.
I wtedy to się stało, och jak bardzo się stało, jak intensywnie, tak cudowne w swej nieskomplikowanej grozie. Wizury hełmu Brzydala zalśniły zielenią, posąg zaczął wstawać, jego metalowa skorupa zajęczała w proteście... a gdy już wstał...
Obrońcy i napastnicy zaczęli umierać, zawieszeni w nefrytowym huraganie.
A ja uśmiechnąłem się uśmiechem uczepionym wieczności.